W nieustającym wysiłku, aby utrzymać Morzosferę przy życiu, postanowiłam przetłumaczyć dla was porady pisarskie Elmore’a Leonarda, amerykańskiego powieściopisarza. Nie mogę powiedzieć, bym zgadzała się z jego opinią, ale być może uznacie ją za interesującą.
1. Nigdy nie otwieraj historii opisami pogody.
Jeśli chodzi ci wyłącznie o stworzenie klimatu, a nie o reakcję bohatera na pogodę, lepiej ograniczyć się do minimum. Czytelnik mógłby zacząć kartkować powieść w poszukiwaniu postaci. Istnieją, oczywiście, wyjątki. Jeśli nazywasz się Barry Lopez i znasz więcej słów na określenie śniegu niż Inuit, możesz tworzyć tyle opisów klimatu, ile ci się żywnie podoba.
2. Unikaj prologów.
Potrafią być irytujące, zwłaszcza gdy następują po wstępie poprzedzonym przedmową. Prologi występują najczęściej w literaturze faktu. W pięknej służą do budowania tła, a te możesz umieścić w dowolnym miejscu powieści.
3. Nie używaj czasowników innych niż powiedział podczas budowania dialogu.
Linie dialogu należą do bohaterów, a czasownik wyraża autora wtykającego weń swój nos. Powiedział jest o wiele mniej natrętne niż narzekał, dyszała, ostrzegł, skłamała. Gdy Mary McCarthy użyła asseverated (zapewniał), musiałem przerwać czytanie, by sięgnąć do słownika.
4. Nigdy nie używaj przysłówków, by zmodyfikować słowo powiedział.
...upomniał poważnie. Korzystanie z przysłówków w ten sposób jest śmiertelnym grzechem. Pisarz odkrywa słabiznę, używając słowa, które rozprasza i może przerwać rytm wymiany zdań.
5. Kontroluj ilość wykrzykników.
Nie możesz sobie pozwolić na więcej niż dwa lub trzy na sto tysięcy słów. Chyba że radzisz sobie z nimi jak Tom Wolfe, wtedy się nie krępuj i korzystaj garściami.
6. Nie używaj wtem i rozpętało się piekło.
Ta zasada nie wymaga wyjaśnień. Zauważyłem, że autorzy korzystający z wtem mają też tendencje do rozsiewania wykrzykników bez kontroli.
7. Korzystaj z gwary i slangu oszczędnie.
Gdy zaczniesz zapisywać słowa fonetycznie i rozrzucać apostrofy, nie będziesz mógł przestać. (Tu autor odsyła nas do książki Close Range autorki Annie Proulx, jako idealnie oddającej akcent z Wyoming, która, niestety, będzie mało przydatna dla polskiego czytelnika. Jeśli znacie książki świetnie oddające lokalną gwarę lub slang, dajcie znać w komentarzu. Mnie do głowy przychodzi tylko Masłowska, a i to z drugiej ręki, bo czytałam wyłącznie recenzje).
8. Unikaj szczegółowych opisów bohaterów.
Jak wygląda Amerykanin i jego partnerka ze Wzgórz jak białe słonie Hemigwaya? Zdjęła swój kapelusz i położyła go na stole. To jedyne odniesienie do wyglądu w tej opowieści, a jednak widzimy tę parę i słyszymy ton głosu, mimo braku jakiegokolwiek przysłówka w zasięgu wzroku.
9. Nie przesadzaj z ilością szczegółów podczas opisywania miejsc i przedmiotów.
Nawet jeśli jesteś w tym świetny, nie chciałbyś, by opisy spowolniły dynamiczną akcję.
10. Staraj się wyrzucić fragmenty pomijane przez czytelników.
Zasada, która przyszła mi do głowy w 1983. Pomyśl o tym, co lubisz pomijać podczas czytania książek. Grube akapity prozy, zbudowane ze zbyt dużej ilości słów, opisy pogody albo przybliżanie myśli bohaterów, których czytelnik jest już świadom. Jestem pewien, że nie pomijasz dialogów.
Jak widać, autor jest ekstremalnym minimalistą. Uważacie jego rady za przydatne czy szkodliwe? Czy mieliście okazje zapoznać się z którąś z jego książek? Jak je oceniacie?
czwartek, 10 grudnia 2015
niedziela, 13 września 2015
Zapożyczenia
Każdy język składa się z wielu zapożyczonych słów, które przywędrowały wraz z zagranicznymi nowinkami. Łatwo jest nam zauważać słowa pochodzenia angielskiego, zwłaszcza te najświeższe, jak dizajn, miting czy parenting, które wielu, włącznie ze mną, kłują w oczy. Co jednak z bardziej egzotycznymi wstawkami, funkcjonującymi w naszym języku od tak dawna, że wydają się rdzennie polskie?
Arabizmy:
Admirał (Emir el-Bahr = Pan Morza). Ciekawa jestem, ilu naszych admirałów zdaje sobie sprawę z tego, że z dumą noszą arabskie tytuły.
Algebra (al-jabr = przywrócenie). No dobra, to było łatwe i nie wymaga dodatkowego komentarza. Wszyscy wiedzą, że matematyka pochodzi z Arabii.
Alkohol (al-kuḥl = proszek używany jako kredka do oczu). No cóż, również i dziś alkohol jest bazą wielu kosmetyków. Gdy słowo zostało wprowadzone do europejskich salonów, oznaczało dowolny destylat. Dopiero w dziewiętnastym wieku zaczęto z niego korzystać w takim znaczeniu, jakie znamy dziś. Co więcej, obecnie w arabskim na określenie alkoholu używa się zupełnie innego słowa, al-ġawl, oznaczającego ducha (spirit).
Alchemia (al-chimija = łączyć, stapiać). Co prawda korzenie alchemii tkwią w Egipcie, ale to świat arabski przejął i rozwinął antyczną spuściznę. Efektem tego jest choćby stosowanie gipsu przy złamanych kościach.
Alkalia (al-qaly = popiół ze słonolubnych roślin). To właśnie w ten sposób otrzymywano pierwsze substancje alkaliczne, jak potaż, który stanowił bardzo ważną gałąź polskiego eksportu w XVII i XVIII wieku.
Arsenał (dār aṣ-ṣināʕa = manufaktura, sklep). Bardzo jestem ciekawa, jak nazywano arsenały przed zaadaptowaniem tego słowa. A może nie trzymano wtedy broni zgromadzonej w jednym miejscu?
Cyfra, Zero, Szyfr (ṣifr = pusty). Analogicznie do algebry; świat arabski pokazał nam, jakiego nazwenictwa używać w przedmiocie będącym udręką wielu uczniów.
Bazar (bāzār = targowisko). Ciekawa jestem, czy słowo przyjęło się u nas dlatego, że jest krótsze od targowiska. Z drugiej strony, najczęściej słyszałam je w wydłużonej wersji „bazarek”, więc kto wie, kto wie.
Kawa (kahwa, quwwah = siła, energia). Do Polski dotarła w większej ilości po bitwie pod Wiedniem (a ja nie umiem wyrzucić z wyobraźni obrazu dwóch wrogich sobie wojaków, popijających razem poranną kawę, popatrując ze zmarszczoną brwią po pobojowisku), choć już wcześniej mieszkańcy Kamieńca Podolskiego stawiali kawiarnie dla wojsk osmańskich.
Lutnia (al-ud = drewno). Co może być bardziej polskiego od instrumentu, na którym grała Danusia, gdy oczarowała Zbyszka z Bogdańca? No cóż, okazuje się, że Danusia grała na ostatnim krzyku muzycznej mody, Arabskim Drewnie.
Zenit (samt ar-ra's = strona w którą skierowana jest głowa). Słowo ma źródła w pomyłce czternastowiecznych mnichów, tłumaczących arabskie teksty na łacinę.
Turcyzmy:
Jar (wąwóz). Dlaczego z tureckiego wzięliśmy akurat jar? Pojęcia nie mam.
Sinicyzmy:
Czaj (chá yè = liście krzewu herbacianego). Niby nie zaskakujące, biorąc pod uwagę, że Chiny są ojczyzną mojego ulubionego napoju, jednak do tej pory sądziłam, że czaj pochodzi z rosyjskiego.
Herbata (herba + tê = zioło krzewu herbacianego).
Japonia (ży-pen = korzeń słońca). Dlaczego woleliśmy używać chińskiej nazwy tego kraju, zamiast japońskiej (Nippon)?
Keczup (kê-tsiap = solanka z marynowanych ryb). Na szczęście dziś wolimy keczup z pomidorów.
Jidiszyzmy, hebraizmy:
Belfer (pomocnik nauczyciela w chederze). Zdaje mi się jednak, że to słowo było o wiele bardziej popularne w czasach młodości moich rodziców.
Ciuch (cich = poszwa). Co prawda niektórzy uważają, że to rdzennie polskie słowo, które wzięło się od „cuchnąć”, wersja jidyszowa o wiele bardziej mi się podoba.
Machlojka (machlojkes = sprzeczka, zatarg).
Rejwach (rewech = korzyść). Zakładam, że korzyściom często towarzyszyło spore zamieszanie.
Ślamazara (szlimazl = pech). Co za nieszczęście być ślamazarnym!
Bajzel (bajzl = domek). Co mały dom, to albo burdel, albo bałagan? Co to się, panie, wyprawiało w tych dawnych czasach.
Plajta (plejte = ucieczka). Widocznie kiedyś jak ktoś plajtował, to instynktownie rzucał się do ucieczki.
Sitwa (szutfes = spółka). Znaczenie zostało to samo, tylko nabrało pejoratywnego zabarwienia.
A jakie polskie słowa zrobiły karierę za granicą? Wiem o dwóch: granica i wódka.
Notka powstała w oparciu o Wikipedię.
Arabizmy:
Admirał (Emir el-Bahr = Pan Morza). Ciekawa jestem, ilu naszych admirałów zdaje sobie sprawę z tego, że z dumą noszą arabskie tytuły.
Algebra (al-jabr = przywrócenie). No dobra, to było łatwe i nie wymaga dodatkowego komentarza. Wszyscy wiedzą, że matematyka pochodzi z Arabii.
Alkohol (al-kuḥl = proszek używany jako kredka do oczu). No cóż, również i dziś alkohol jest bazą wielu kosmetyków. Gdy słowo zostało wprowadzone do europejskich salonów, oznaczało dowolny destylat. Dopiero w dziewiętnastym wieku zaczęto z niego korzystać w takim znaczeniu, jakie znamy dziś. Co więcej, obecnie w arabskim na określenie alkoholu używa się zupełnie innego słowa, al-ġawl, oznaczającego ducha (spirit).
Alchemia (al-chimija = łączyć, stapiać). Co prawda korzenie alchemii tkwią w Egipcie, ale to świat arabski przejął i rozwinął antyczną spuściznę. Efektem tego jest choćby stosowanie gipsu przy złamanych kościach.
Alkalia (al-qaly = popiół ze słonolubnych roślin). To właśnie w ten sposób otrzymywano pierwsze substancje alkaliczne, jak potaż, który stanowił bardzo ważną gałąź polskiego eksportu w XVII i XVIII wieku.
Arsenał (dār aṣ-ṣināʕa = manufaktura, sklep). Bardzo jestem ciekawa, jak nazywano arsenały przed zaadaptowaniem tego słowa. A może nie trzymano wtedy broni zgromadzonej w jednym miejscu?
Cyfra, Zero, Szyfr (ṣifr = pusty). Analogicznie do algebry; świat arabski pokazał nam, jakiego nazwenictwa używać w przedmiocie będącym udręką wielu uczniów.
Bazar (bāzār = targowisko). Ciekawa jestem, czy słowo przyjęło się u nas dlatego, że jest krótsze od targowiska. Z drugiej strony, najczęściej słyszałam je w wydłużonej wersji „bazarek”, więc kto wie, kto wie.
Kawa (kahwa, quwwah = siła, energia). Do Polski dotarła w większej ilości po bitwie pod Wiedniem (a ja nie umiem wyrzucić z wyobraźni obrazu dwóch wrogich sobie wojaków, popijających razem poranną kawę, popatrując ze zmarszczoną brwią po pobojowisku), choć już wcześniej mieszkańcy Kamieńca Podolskiego stawiali kawiarnie dla wojsk osmańskich.
Lutnia (al-ud = drewno). Co może być bardziej polskiego od instrumentu, na którym grała Danusia, gdy oczarowała Zbyszka z Bogdańca? No cóż, okazuje się, że Danusia grała na ostatnim krzyku muzycznej mody, Arabskim Drewnie.
Zenit (samt ar-ra's = strona w którą skierowana jest głowa). Słowo ma źródła w pomyłce czternastowiecznych mnichów, tłumaczących arabskie teksty na łacinę.
Turcyzmy:
Jar (wąwóz). Dlaczego z tureckiego wzięliśmy akurat jar? Pojęcia nie mam.
Sinicyzmy:
Czaj (chá yè = liście krzewu herbacianego). Niby nie zaskakujące, biorąc pod uwagę, że Chiny są ojczyzną mojego ulubionego napoju, jednak do tej pory sądziłam, że czaj pochodzi z rosyjskiego.
Herbata (herba + tê = zioło krzewu herbacianego).
Japonia (ży-pen = korzeń słońca). Dlaczego woleliśmy używać chińskiej nazwy tego kraju, zamiast japońskiej (Nippon)?
Keczup (kê-tsiap = solanka z marynowanych ryb). Na szczęście dziś wolimy keczup z pomidorów.
Jidiszyzmy, hebraizmy:
Belfer (pomocnik nauczyciela w chederze). Zdaje mi się jednak, że to słowo było o wiele bardziej popularne w czasach młodości moich rodziców.
Ciuch (cich = poszwa). Co prawda niektórzy uważają, że to rdzennie polskie słowo, które wzięło się od „cuchnąć”, wersja jidyszowa o wiele bardziej mi się podoba.
Machlojka (machlojkes = sprzeczka, zatarg).
Rejwach (rewech = korzyść). Zakładam, że korzyściom często towarzyszyło spore zamieszanie.
Ślamazara (szlimazl = pech). Co za nieszczęście być ślamazarnym!
Bajzel (bajzl = domek). Co mały dom, to albo burdel, albo bałagan? Co to się, panie, wyprawiało w tych dawnych czasach.
Plajta (plejte = ucieczka). Widocznie kiedyś jak ktoś plajtował, to instynktownie rzucał się do ucieczki.
Sitwa (szutfes = spółka). Znaczenie zostało to samo, tylko nabrało pejoratywnego zabarwienia.
A jakie polskie słowa zrobiły karierę za granicą? Wiem o dwóch: granica i wódka.
Notka powstała w oparciu o Wikipedię.
poniedziałek, 10 sierpnia 2015
Wywiad z Joanną Krystyną Radosz – tłumaczem
Jak można zostać tłumaczem?
Najprostsza droga to oczywiście studia filologiczne, a potem najlepiej podyplomówka z tłumaczeń, podczas której można oswoić się ze specyfiką tłumaczenia ustnego za pomocą np. kabiny do tłumaczeń symultanicznych. Z doświadczeń kolegów po fachu wiem też, że tłumaczem specjalistycznym można zostać, kończąc studia w określonej dziedzinie (np. medycynie) i wspomagając to nauką specjalistycznego języka na poziomie certyfikatu. Jednakże tłumaczem nie zostaniesz, po prostu kończąc studia. Musisz cały czas się rozwijać, samodzielnie pracować nad językiem, zgłębiać różne dziedziny i zagadnienia.
Dlaczego zdecydowałaś się na taką a nie inną linię kariery?
Kariera to bardzo dużo powiedziane. Wciąż jestem na początku drogi. O karierze porozmawiamy za dziesięć-dwadzieścia lat, jak już przetłumaczę kilka(naście) książek i zostanę cenionym tłumaczem literatury. :)
Języki obce zawsze mnie pociągały. Wchodzą mi dość łatwo, a poza tym fascynuje mnie, jak różnią się konstrukcje i jak zaskakujące podobieństwa można znaleźć w zupełnie odległych językach. Wyobraź sobie, że w języku norweskim i bułgarskim występuje rodzajnik postpozycyjny (czyli „przyklejający się” na końcu rzeczownika), a także zaimek dzierżawczy stosowany po rzeczowniku, który określa? Te języki dzieli cała długość Europy!
Z takimi zainteresowaniami drogi są dwie: językoznawstwo albo tłumaczenia. Z językoznawstwem pożegnałam się na pierwszym roku filologii (jedyny przedmiot, z którego miałam tróję – i jestem z tej trói dumna), chyba wolę stosować wiedzę w praktyce. Poza tym mam doświadczenie jeszcze z czasów gimnazjalnych. Jako nastolatka tłumaczyłam żużlowe felietony brytyjskiego dziennikarza, Jeffa Scotta. Do dziś śnią mi się jego kwieciste zdania z masą „aczkolwieków” i „albowiemów”!
Co przyciągnęło cię do języka rosyjskiego, a co do angielskiego?
Z angielskim sprawa jest prosta – uczę się go „od zawsze”. Chociaż tak naprawdę wzięłam się za angielski w gimnazjum. Musiałam się przeprowadzić, zmieniłam szkołę, a w tej nowej poziom był o jakieś dwie klasy wyższy niż w starej. To, że nie rozumiałam, co do mnie mówi nauczycielka, bardzo wjechało mi na ambicję. Cóż było robić – zacisnęłam zęby i przeskoczyłam te dwa poziomy w jeden semestr. Szkoła była szalona, pod koniec gimnazjum przerabialiśmy poziom CAE (certyfikatu na poziomie C1, czyli zaawansowanym). Potem od angielskiego odeszłam, postawiłam na niemiecki… Ale język cały czas był w użyciu: korespondowałam z ludźmi z całego świata, czytałam w oryginale anglojęzyczną literaturę, dorabiałam tłumaczeniami, wreszcie zajęłam się dziennikarstwem i tak wypadło, że większość wywiadów przeprowadzałam po angielsku.
O tym, że mam jakiś tam poziom, przypomniałam sobie na studiach. Z lenistwa. Nie chciało mi się chodzić na lektorat, więc zrobiłam certyfikat. A teraz okazuje się, że dzięki niemu mogę funkcjonować na rynku jako tłumaczka nie tylko rosyjskiego, ale też właśnie angielskiego. Uznaj mnie za tłumaczkę z przypadku.
Z rosyjskim było prościej i krócej. Gdzieś w liceum zakochałam się w języku i kulturze. Potem z tej miłości poszłam na rusycystykę. Po drodze robiłam też filologię bałkańską (bułgarski z chorwackim), ale ta miłość nie przetrwała próby czasu. Rusycystyka została. Jak dla mnie to jest najpiękniejszy język świata...
Co najbardziej cię w nim pociąga, melodia, słownictwo, coś jeszcze?
Emocjonalność. Angielski jest dla mnie płaski, pozbawiony emocji. Czytam książkę po angielsku i w ogóle nie czuję nastroju. Słucham anglojęzycznej piosenki i czuję pustkę. Może dlatego, że angielski atakuje nas zewsząd.
Rosyjski jest zupełnie inny. Każde zdanie niesie w sobie cały pokład emocji. Zresztą, kiedy byłam na kursach w Moskwie, cały tydzień zajęć poświęcono intonacjom, których w rosyjskim jest kilkanaście. Melodia, akcent, bogactwo słów – to wszystko sprawia, że dwa lata zabrało mi zdystansowanie się na tyle, żeby nie ryczeć przy każdej piosence i nie śmiać się jak wariatka przy każdym tekście w filmie.
Szekspir by się obraził! Czy sądzisz, że warto jeszcze zajmować się językiem angielskim, gdy zdaje się nim władać coraz więcej osób z naszego kręgu kulturowego? Czy tłumacze są jeszcze potrzebni?
Wiesz, sądzę, że co innego znać język tak dla siebie, a co innego tłumaczyć z tego języka. Na pewno znasz angielski na całkiem niezłym poziomie. A wiesz, jak jest po angielsku „rzecznik praw pacjentów” albo „tempomat adaptacyjny”? A to nawet nie jest superspecjalistyczne słownictwo. Sama poznałam te terminy podczas ostatnich dwóch tygodni mojej pracy.
Krąży też dość mylne przekonanie, że jeżeli zna się jakiś język, to już można z tego języka tłumaczyć. Widziałam ostatnio efekt tego stereotypu: tłumaczenie na polski licencjatu pewnej Rosjanki, autorstwa Ukrainki, która w Polsce mieszka od kilku lat. Nie chciałabyś tego widzieć… A Ukrainkę miałam okazję słyszeć, mówi nawet bez akcentu.
Dochodzi jeszcze specyfika tłumaczenia ustnego, szczególnie symultanicznego. Jednocześnie słuchasz tekstu w języku A, konwertujesz go w myślach na język B, wypluwasz z siebie tłumaczenie i dalej słuchasz. Bez odpowiedniego przygotowania nie dasz rady. Zajęcia z symultanicznego wspominam jako coś wspaniałego, ale też wymagającego niesamowitego skupienia. Pod koniec po prostu wchodziłam do kabiny, zakładałam słuchawki i zapominałam o całym świecie. Nawiasem mówiąc, to świetny lek na wszystkie problemy. Kiedy tłumaczysz, nie masz czasu ani nawet możliwości o nich myśleć.
Touche! Fascynujący rosyjski, płaski angielski… jak na tym tle wypada nasz język ojczysty?
Polski jest śliczny! Tak jak na co dzień nie odczuwam szczególnie patriotyzmu, tak ile razy przypomnę sobie, że ta piękna mowa to mój język ojczysty, czuję dumę większą niż na dźwięk naszego hymnu. Mamy niesamowicie bogaty, plastyczny i elastyczny język, którym możemy wyrazić niemal wszystko. Powinniśmy być z niego dumni i pielęgnować jego niezwykłą urodę.
Zdarza ci się narzekać na ubożenie polskiego języka? Czy odnosisz czasem wrażenie, że staje się coraz bardziej wulgarny i prosty, żeby nie powiedzieć prostacki?
Myślę, że to problem większości języków świata. Ludziom zwyczajnie się nie chce poszerzać zasobu słownictwa. Denerwują mnie książki napisane banalnym językiem, w których powtarzają się wciąż te same konstrukcje. W tym miejscu stawiam sobie za wzór Borisa Akunina, który po napisaniu jedenastej powieści zrobił sobie przerwę, żeby, jak sam twierdzi, „poszerzyć glosariusz”.
Z drugiej strony wiele osób narzeka na coraz bardziej zadomowione w polskim zapożyczenia i wręcz zangielszczenie języka. A niektórzy autorzy udowadniają, że anglicyzmy też mogą wzbogacać. Chociażby Piotr Czerwiński w „Przebiegum życiae”, które jest napisane typowym ponglishem emigrantów z Wysp.
Banalny język, powtarzalne konstrukcje – można odnieść wrażenie, że na rynku jest coraz więcej kiepskich pozycji, ale czy z drugiej strony nie było tak zawsze? Czy nie jest tak, że do historii przechodzą te najmocniejsze dzieła, a gnioty zostają litościwie zapomniane?
Mam nadzieję. W przeciwnym wypadku boję się pomyśleć, co po nas zostanie za sto lat.
Jakiego rodzaju tłumaczenia najczęściej popełniasz?
Jak już wspominałam, wciąż jeszcze się uczę. Głównie tłumaczę publicystykę – przy czym tłumaczenie jest raczej narzędziem niż celem samym w sobie. Mam szczęście do prac, które wymagają tłumaczenia nie jako produktu finalnego, lecz jako metody. W zeszłym roku intensywnie pracowałam na portalu biathlon.pl i niemal codziennie tłumaczyłam po kilka tekstów sportowych z rosyjskich, angielskich, niemieckich czy norweskich stron. Teraz dłubię przy tłumaczeniach specjalistycznych, ale nie jako tłumacz, a jako weryfikator – sprawdzam pracę tłumacza, koryguję ją i oceniam, żeby dopieścić produkt dla klienta.
Najbardziej lubię pracę z tekstami literackimi i ocierającymi się o literaturę. Tłumaczę bardzo dużo literatury pięknej i reportaży – na razie dla znajomych, którzy „są niekompatybilni” z danymi językami. Na debiut jako tłumaczka całej książki wciąż czekam – ale bynajmniej nie z założonymi rękami. Mogę zdradzić, że pracuję nad czymś dużym i wkrótce powinnam być po słowie z jednym z wydawnictw.
Trzymam kciuki! Czy nie męczy cię zajmowanie się pracą również w ramach hobby? Nie masz potrzeby płodozmianu?
Jestem człowiekiem o wielu twarzach i wielu pasjach, a języki to tylko jedna z nich. Płodozmian uskuteczniam na co dzień, tłumaczenia przeplatam pisaniem (fikcji i publicystyki), pracą naukową i głupotami w rodzaju kolorowanek dla dorosłych czy szkolenia wokalu.
W takim razie powinnam raczej spytać, jak znajdujesz na to wszystko czas. Wspomniałaś już o bułgarskim, chorwackim, niemieckim, norweskim… ile właściwie znasz języków?
Nie wiem. Nie wiem, o których mogę powiedzieć, że je znam. Zaczynałam przygodę z wieloma. Angielski i rosyjski znam biegle, norweski i niemiecki dobrze, po duńsku i bułgarsku się dogadam. Zaczynałam też chorwacki (na studiach) i islandzki (do którego muszę wrócić, bo jest obłędny). Biernie znam francuski – uczyłam się go kilka lat, z przerwami, a efekt jest taki, że czytać mogę nawet teksty naukowe, ale żeby coś powiedzieć… To samo z włoskim – podłapałam go trochę od przyjaciółki ze szkolnej ławy, która ma bzika na punkcie Italii. Kiedyś znałam parę słów po katalońsku: umiałam powiedzieć robotnikom w Barcelonie, że idziemy na plażę i żeby nie wiercili nam w pokoju… Ale takie rzeczy nie zostają w głowie na długo.
Czy chciałabyś się nauczyć jeszcze jakiegoś języka?
Na razie chciałabym podszkolić się w tych, które już poznałam, szczególnie w skandynawskich. Poza tym marzy mi się walijski – jest taki inny od wszystkiego. O albańskim na razie nie myślę, chociaż kusi, kusi...
Czy poznanie jednego języka ułatwia pracę z następnym z tej samej grupy, czy też zaczynają się mieszać?
Jeżeli między nauką kolejnych języków z danej grupy są przerwy, to raczej się nie mieszają. Kiedy zaczynałam równolegle duński i norweski, ortografia była koszmarem. Te subtelne różnice… Potem wzięłam się na sposób: najpierw opanowałam podstawy duńskiego, a po roku norweskiego. Wtedy wystarczyło tylko pamiętać o newralgicznych punktach i „fałszywych przyjaciołach”.
Jakie aspekty swojej pracy lubisz najbardziej?
Najbardziej lubię to, że codziennie uczę się nowych rzeczy. Ostatnio pogłębiam wiedzę z zakresu motoryzacji, marketingu i medycyny. Chodzi nie tylko o słownictwo w obcym języku, ale też o merytoryczną zawartość tekstu. Uwielbiam tłumaczyć interesujące artykuły, które poszerzają zasób mojej ogólnej wiedzy.
Poza tym lubię ten moment, kiedy tłumaczenie zaczyna „płynąć”, kiedy udaje mi się oddać melodię jednego języka w innym.
Co tłumaczy ci się najtrudniej? Jakich zleceń najbardziej nie lubisz?
Nie znoszę medycyny. Zawsze się gubię w opisach chorób i objawów, szczególnie jeżeli jeden objaw ma nazwę specjalistyczną i potoczną, a ja nie wiem, której użyć na przykład w ulotce leku.
Jak sobie radzisz ze slangiem, z grami słownymi? Co, jeśli dane wyrażenie jeszcze nie istnieje w drugim języku, jak to często ma miejsce w przypadku nowych technologii?
Nowe wyrażenia najczęściej są zapisywane w oryginalnym brzmieniu, dopiero po jakimś czasie, w miarę modyfikacji języka przez samych użytkowników, przyjmuje się jakiś lokalny wariant.
Za to gry słowne… to coś dla mnie! Nawet kiedy po prostu czytam książkę w obcym języku, natychmiast zaczynam się zastanawiać, jak dana gra słowna brzmiałaby po polsku. Pamiętam jaką dumę odczułam, kiedy udało mi się wymyślić własny wariant sformułowania z „Anny Kareniny”: „żdal żyda i dożydałsja” (dosłownie: „czekał na Żyda i doczekiwał się” zamiast „dożdałsja” – „doczekał się”), gry słownej, którą tłumacz zepchnął do przypisu. Chociaż czasem przypis naprawdę jest nieunikniony – ale to wyjątkowe przypadki.
Nawet cockney nie stanowi dla ciebie wyzwania?
Tu byłabym ostrożna. W Wielkopolsce mieszkam od roku, a z gwarą poznańską nadal mam problem, więc co dopiero cockney. Na razie skupiam się na żargonach – ostatnio siedzę w środowisku rosyjskich kibiców żużla i zgłębiam ich język. Niby ten mój rosyjski, a jakiś taki obcy.
Jaki jest twój stosunek do spolszczania imion i nazw własnych? Czy obcojęzycznym tłumaczom zdarza się coś zangielszczyć albo zrusycyzować? Wolisz krasnoludy czy krzaty?
W pewnej książce, z której uczyłam się do egzaminu, zobaczyłam „Włodzimierza Putina” i zrobiło mi się słabo. Spolszczenia są dobre w książkach dla dzieci, a jak widzę Jerzego Waszyngtona, załącza mi się tryb mordercy. Za to podoba mi się obyczaj dostosowywania pisowni do lokalnej ortografii i fonetyki – dlatego też o wiele bardziej wolę Anastazję od Anastasiji i Dymitra od Dmitrija.
Rozczulają mnie rosyjscy tłumacze Joanny Chmielewskiej. Dla zachowania polskiego kolorytu nie przekładają nawet określenia „pani” w złożeniach takich jak „pani Krystyna” – transkrybują oryginalny wariant. Bardzo mi się podoba ta praktyka.
Z jakim najciekawszym/najdziwniejszym zagadnieniem zaznajomiłaś się przy okazji swej pracy?
Odkrywałam kulisy piłki nożnej w języku angielskim wraz z dziennikarzem Grahamem Hunterem. Okazało się, że połowy słownictwa nie znam nawet po polsku, a wydawało się to wszystko takie proste: piłka, bramka, spalony, karny…
W ogóle słownictwo sportowe to fascynujący temat. Na przykład w języku chorwackim istnieją równolegle po dwa określenia dla dyscyplin takich jak koszykówka czy piłka nożna – międzynarodowe i rdzennie chorwackie. Podobno ich użycie przez komentatorów zdradza opcję polityczną danego komentatora.
Jak to jest z utrzymywaniem się z pracy tłumacza?
To pytanie do kolegów po fachu. Ja na razie utrzymuję się raczej z pracy naukowej. Myślę, że tłumacz specjalistyczny z finansami nie ma problemu, gorzej z tłumaczami literatury. Tłumaczenia literackie są źle płatne i mają absurdalne terminy.
Co myślisz o rynku wydawniczym w Polsce? Czy traktuje swoich tłumaczy fair?
Mam na razie ograniczone doświadczenia własne, ale z tego, co opowiadają koledzy i koleżanki, wyłania się mrożący krew w żyłach obraz. Skandalicznie krótkie terminy, głodowe stawki… Nie wiem, na ile to prawda, a na ile demonizacja, ale coś musi być na rzeczy, skoro tak często za tłumaczenie literatury biorą się osoby przypadkowe. Przecież nie brakuje nam zdolnych tłumaczy. Jeżeli przekład z angielskiego czy rosyjskiego jest, delikatnie rzecz ujmując, nie najlepszy, to nie znaczy, że nie było nikogo lepszego, tylko że na przykład wydawnictwo postanowiło zaoszczędzić.
A jak wygląda sytuacja z tłumaczeniem linii dialogowych do filmów i seriali?
Oglądam niewiele, ale z tego, co zaobserwowałam, sytuacja tutaj jest podobna do sytuacji na rynku literackim. Rządzi przypadkowość. Ostatnio oglądaliśmy z narzeczonym jeden z nowych rosyjskich filmów – a że narzeczony rosyjskiego nie zna, oglądaliśmy z napisami. On co chwilę unosił brwi, ja najpierw pękałam ze śmiechu, a potem zamykałam oczy, żeby nie widzieć tego koszmaru.
Sama przeprowadzasz redakcje swoich tłumaczeń, czy masz od tego ludzi?
Ostatnio sama jestem człowiekiem od redakcji i weryfikacji tłumaczeń. Praca uczy mnie, że podobnie jak w przypadku powieści, tak i poważniejszych tłumaczeń lepiej dać tekst do sprawdzenia innej osobie. Często sami nie widzimy naszych błędów, nawet wyraźnych i absurdalnych.
Co innego tłumaczenia na szybko, chociażby wspominane wcześniej tłumaczenia informacji prasowych. Tutaj sama tłumaczę, sama redaguję, sama weryfikuję. Nie ma czasu na szukanie pomocy, liczy się szybkość podania informacji.
Czy zdarza ci się poprawiać drętwe teksty? Wolisz tłumaczenia piękne czy wierne?
Drętwe. Najeżone błędami. Niezrozumiałe. Różne rzeczy się w życiu trafiały. Nie wszystko można przetłumaczyć pięknie, a wierność to czasem przywara, a nie cnota. Zdecydowanie wolę tłumaczenia piękne, nawet jeżeli odbiegają od litery oryginału. Dlatego przy moim translatorskim projekcie zaczęłam od nawiązania kontaktu z autorem powieści, którą wzięłam na warsztat. Na szczęście autor żyje, ma się dobrze i jest chętny do współpracy i rozwiewania wątpliwości interpretacyjnych.
A w przypadku naprawdę lichych tekstów, które można posądzić o zaniżanie poziomu literatury – czy nie kusi się czasem, żeby obnażyć brak kunsztu autora?
Pewien tłumacz literatury twierdził, że rzeczy źle napisane należy przełożyć złym językiem. Ja uważam, że jeżeli można poprawić oryginał, to dlaczego nie? Czasem faktycznie kusi mnie, żeby stwierdzić: „umywam ręce, oryginał jest do niczego, to moje tłumaczenie też będzie”, ale zaciskam zęby i poprawiam. Moje tłumaczenie świadczy o mnie.
Czy zdarzyły ci się jakieś wpadki?
Tak. Ze wstydem wspominam, jak za czasów sportowych dopuściłam się przekłamania w tłumaczeniu – z laboratorium, w którym przechowywane są informacje o sprawności sportowców, zrobiłam laboratorium antydopingowe. Płonęłam ze wstydu przez miesiąc – okazało się, że fałszywą informację podchwycił większy portal. To był koszmar...
Błądzić jest rzeczą ludzką, jestem pewna, że nawet najwięksi i najbardziej doświadczeni tłumacze mają swoje za uszami. Skoro o tym mowa, czy masz jakiegoś guru, idola w świecie tłumaczy?
Uwielbiam Ewę Rojewską-Olejarczuk, tłumaczkę takich klasyków współczesnej literatury rosyjskiej jak Wiktor Pielewin czy Boris Akunin. Ta kobieta wprost frunie nad ich grami słownymi i pułapkami leksykalnymi. Podziwiam też każdego tłumacza, który podejmował się walki z twórczością Aleksandra Sołżenicyna. Sołżenicyn opracował swój własny słownik rzadko używanych rosyjskich słów i z lubością z niego korzystał.
Czym literatura rosyjska różni się od polskiej?
Trudno o tym opowiedzieć w kilku zdaniach. Przede wszystkim w Rosji wciąż pokutuje mit pisarza-proroka i przekonanie, że każdy utwór musi nieść za sobą przesłanie. Nawet twórcy literatury popularnej, tacy jak królowa kryminału Aleksandra Marinina, w pewnym momencie odbijają w stronę mniej lub bardziej subtelnego dydaktyzmu. Czegoś takiego w Polsce już nie ma. A czy to dobrze, czy źle – nie wiem. Po prostu jest inaczej.
Poza tym zastanawia mnie niemal całkowita nieobecność na rynku rosyjskim literatury młodzieżowej. Nie ma kogoś takiego jak rosyjska Musierowicz czy Siesicka. Szukałam ostatnio czegoś młodzieżowego w dużych rosyjskich księgarniach: dostawałam jedynie romanse paranormalne (głównie zagranicznych autorów) albo bardzo nieliczne opowieści o trudnym dzieciństwie.
Może to nisza, w którą mogłabyś się wstrzelić?
Problem z literaturą młodzieżową polega na tym, że ona ma swój lokalny koloryt. „Jeżycjada” po rosyjsku miałaby zupełnie inny smak i mogłaby być, obawiam się, nieczytelna dla rosyjskiego czytelnika. A gdybym miała napisać coś swojego… chyba za mało jak dotąd bywałam w Rosji, żeby móc stworzyć coś, co odpowiadałoby potrzebom rosyjskiej młodzieży.
Które pozycje rosyjskojęzyczne należą do twoich ulubionych?
Uwielbiam kryminały. Oprócz Aleksandry Marininej, Borisa Akunina i Wiktorii Płatowej z wypiekami na twarzy czytam kompletnie nieznanego w Polsce Lwa Górskiego. To utwory napisane z humorem, inteligentnie, pełne nawiązań do kultury i do rosyjskiej rzeczywistości. Z równą przyjemnością śledzę losy ich bohaterów, co wyszukuję kolejne aluzje.
Spoza półki kryminalnej chętnie wracam do sagi o Dziwnym Królestwie autorstwa Oksany Pankiejewej. W Polsce został wydany tylko pierwszy tom, który jest typową obyczajówką fantasy – szkoda. W dalszych częściach cyklu wątki obyczajowe ustępują miejsca politycznym, rozwija się świat, mnożą bohaterowie.
Jestem też fanką twórczości Siergieja Minajewa. To pisarz dla tych, którym podobało się „Generation ‘P’” Pielewina. Minajew pisze o poradzieckiej rzeczywistości, o rosyjskim kapitalizmie, o zachwycie konsumpcjonizmem i makiawelizmie elit nie tylko władzy, ale też opozycji. Bardzo trafna, ale i przerażająca w swych diagnozach literatura.
Oczywiście lubię też klasykę, szczególnie okres „Srebrnego Wieku” (początek XX w.), ale o tym napisano zbyt wiele, żebym czuła się kompetentna reklamować tych autorów.
Wspomniałaś, że przetłumaczyłaś własną powieść na język rosyjski, czy ten proces pozwolił ci spojrzeć na treść od innej strony, wyłapać niedociągnięcia?
Zdecydowanie tak. Przez tłumaczenie dość regularnie wprowadzałam poprawki w wersji oryginalnej, a w efekcie i tak powstały niemal dwa różne teksty. Pewnych rzeczy nie umiem wyrażać po polsku – chociażby cokolwiek platoniczna w wersji polskiej relacja między parą bohaterów w tłumaczeniu nagle zyskała erotyczne zabarwienie. Na pewno ten proces pozwolił mi spojrzeć na powieść z dystansu.
O czym jest ta opowieść, czy można ją gdzieś przeczytać?
Z tym wiąże się ciekawa historia. Zaczęłam tłumaczyć w przekonaniu, że polskiej wersji nikt nie zechce. Przetłumaczyłam połowę… i wtedy dostałam maila od wydawnictwa Genius Creations, które zapragnęło mnie wydać. Tak więc powieść z pogranicza political fiction, powieści psychologicznej i obyczajówki pod tytułem „Przedstawienie mojego życia” ukaże się po polsku jeszcze w tym roku. Być może już w najbliższych miesiącach.
Gratulacje! Mam nadzieję, że rozejdzie się jak świeże bułeczki!
Czas na pytania od czytelników: czy tłumacz w przypadku serii książek jest obligowany umową do przełożenia wszystkiego? Na ile decyzja o kontynuowaniu tłumaczenia jest dobrą wolą tłumacza, a na ile troszczy się o to wydawnictwo?
Nie czuję się niestety dość kompetentna w tym temacie. Spojrzenia „od środka” nie zaryzykuję, natomiast „z zewnątrz” widzę wyraźnie, że często w przypadku cyklu następuje zmiana tłumacza, co pociąga za sobą szereg konsekwencji: zmienia się styl, terminologia, w skrajnych przypadkach nawet określenia bohaterów. Z takim problemem borykają się na przykład polskie tłumaczenia cyklu Aleksandry Marininej o major Anastazji Kamieńskiej, chociaż ostatnie kilka części konsekwentnie tłumaczyła Aleksandra Stronka. Inna sprawa, że od dwóch lat nowych dzieł Marininej ze świecą szukać wśród zapowiedzi wydawnictwa W.A.B.
Co, jeżeli tłumacz znajdzie poważny błąd logiczny, który wymagałby znacznej ingerencji w istotniejszy wątek?
Jeżeli jest możliwość kontaktu z autorem, jest to wskazana i najbardziej logiczna opcja. A jeżeli autor nie żyje… cóż, zazwyczaj w takim wypadku można jedynie dodać przypis z wyjaśnieniem błędu autora, jak to czyni kilkukrotnie tłumacz najnowszego wydania „Wichrowych wzgórz”.
Serdecznie dziękuję za rozmowę!
Również dziękuję!
wtorek, 12 maja 2015
Wywiad z Leleth
Zapraszam na wywiad z Leleth. Niektórzy z was znają ją jako specjalistkę od zawiłości języka polskiego, inni jako oceniającą z Pomackamy czy też nieustraszoną i aktywną komentatorkę. Dziś jednak rozmawiać będę z Leleth-autorką, która ma na swoim koncie dwa opowiadania (a właściwie powieści), w tym jedno ukończone, choć wciąż w trakcie publikacji.
Przybliż nam w kilku słowach, o czym traktują twoje opowiadania.
Są to opowiadania obyczajowe o epoce wiktoriańskiej. Zupełnie nie umiem wymyślać blurbów, więc chyba trudno mi będzie powiedzieć coś więcej… Bohaterkami są młode kobiety, a w jednym z nich istotnym wątkiem jest miłość kazirodcza. Jest trochę romansów, trochę humoru albo angstu, trochę o marzeniach i przeciwnościach… no, jak to obyczajowe opka.
Dlaczego skupiłaś się akurat na epoce wiktoriańskiej?
Przez przypadek. Myślałam początkowo o XX wieku, ale wymyślałam fabułę ze znajomą i zaproponowała jako najbardziej „tró” tło XIX wiek albo realia postapokaliptyczne. Postapo nie znoszę, więc padło na XIX wiek, który bardzo lubię (jako tło literackie, bo nie chciałabym żyć w tamtych czasach). Drugie opowiadanie było już świadomym wyborem. Czemu? Cóż, gdyby działo się to w dzisiejszych czasach, nie miałoby racji bytu. Sporo problemów moich bohaterek w ogóle nie byłoby problemami. Nie ma u nas (no, w większości) potępienia kobiet studiujących, wykluczenia ze społeczeństwa nieślubnych matek, powszechnie aranżowanych małżeństw… Oczywiście, mogłabym wymyślić wtedy inną fabułę, ale… po co miałabym się na to wysilać, kiedy tamte czasy są mi w pewien sposób bliskie, a odczucia moich bohaterek sądzę, że uniwersalne. Myślę, że paradoksalnie łatwiej oddać mi język tamtych czasów niż język współczesny (mimo że sama prywatnie piszę potwornym slangiem internetowym). Są one na tyle bliskie, że nie wymagają aż takiej ilości specjalistycznej wiedzy, jak te dawniejsze, i mentalność ludzi nie różniła się aż tak bardzo, ale na tyle dalekie, by być w pewien sposób egzotyczne.
Czy nie masz już czasem dość tego okresu, pisząc równocześnie dwa opowiadania osadzone w tej epoce?
Myślę, że chciałabym kiedyś od tego odpocząć, zająć się czymś innym, i planuję zresztą to zrobić po ukończeniu tych opowiadań – mam zamiar wziąć się za kryminał, a ściślej powieść detektywistyczną, taką w stylu Agathy Christie. Nie mam zresztą aktualnie kolejnych pomysłów na powieść wiktoriańską, a pisanie na siłę jest bezsensowne. Niemniej lubię tę epokę i jeśli mi jeszcze kiedyś przyjdzie do głowy coś do zrealizowania w tych realiach, to do tego wrócę. Czasem bywam zmęczona, ale to raczej ogólne zmęczenie materiału – ja wiem, że nigdy nie potrafiłabym napisać choćby kilkutomowej sagi, bo nawet najukochańsi bohaterowie zamęczyliby mnie po takim okresie przebywania z nimi. Ale to tło należy do tych, w których zdecydowanie pisałoby mi się najlepiej.
Co motywuje cię do pisania?
Przede wszystkim feedback czytelników. Jestem od niego niemal uzależniona i, jako że planuję napisać wzmiankowany kryminał, który musiałabym pewnie najpierw skończyć i dopracować w najdrobniejszych szczegółach, bo trudno mi tu iść na żywioł jak w przypadku powieści obyczajowej, to zupełnie nie umiem sobie wyobrazić, jak to zrobię bez komentarzy innych na bieżąco.
Poza tym po prostu lubię pisać i dzielić się swoim punktem widzenia.
Czego nauczyłaś się po pierwszym opowiadaniu, co implementujesz w drugim?
Nie wiem, czy mogę nazwać to świadomą nauką. Nie potrafię powiedzieć, że robię teraz konkretnie to i to, bo wcześniej tego nie robiłam/robiłam źle. Staram się pisać trochę więcej opisów, bo przy pierwszym opowiadaniu czytelnicy narzekali na to, że jest ich mało, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że odbiór rzeczywistości jest przefiltrowany przez bohaterkę, która ma zmysł artystyczny. Wciąż jednak mam z tym problem, nie lubię ich pisać, bo ja po prostu tak nie widzę świata, nie mam zupełnie wyobraźni przestrzennej, nawet swoich bohaterów nie widzę, wiem tylko, jaki zbiór konkretnych cech – niebieskie oczy, czarne oczy, szczupła sylwetka, nieregularne rysy twarzy itd., itp. – ich tworzy. W czytanych książkach przeskakiwałam opisy zupełnie automatycznie i dlatego zawsze dziwiło mnie, kiedy ludzie mówili, że „W pustyni i w puszczy” czy „Nad Niemnem” jest pod tym względem nudne. Nie sądzę więc, żebym kiedyś miała tworzyć opisy na miarę Homera, natomiast myślę, że mogę trochę, mimo mojej niechęci, nad tym popracować.
Ale, mimo tego braku, hm, świadomej nauki, myślę, że nabyłam przynajmniej trochę podświadomej. Wiem, że pierwsze opowiadanie było moim rozpisaniem pióra, było czymś, na co koncepcję miałam bardzo płynną, gdzie chciałam zmieścić jak najwięcej „tró” rzeczy, niekoniecznie z sensem – to znaczy, zawsze starałam się nie gwałcić logiki, ale niektóre motywy zdawały mi się dość opkowe, nawet jeśli uzasadnione. Widzę też, że zupełnie nie umiałam znaleźć dla niego sensownej objętości. Uparłam się napisać następną część, pokazać następne pokolenie i pakowałam do niej zapychacze, które miały jej nadać odpowiednią długość, bo gdybym pisała jedynie o rzeczach prawdziwie, moim zdaniem, istotnych, nie byłoby ani opowiadaniem (tak, mam świadomość, że są bardzo długie opowiadania, ale to nieporęczna forma, choćby z wydawaniem ich czy w zbiorach, czy osobno, bywa problem), ani powieścią. W końcu musiałam sobie uświadomić to, co wiedziałam już wcześniej – że to nie ma sensu. Posłałam dziesiątki stron, nad którymi spędziłam godziny, w eter (no dobrze, mam poprzednią wersję na dysku), westchnęłam ciężko i zaczęłam wszystko przerabiać, zmieniać kolejność wydarzeń, okoliczności, od pewnego momentu również w sporym stopniu fabułę. Zrezygnowałam z czegoś, co wcześniej chciałam napisać, zdając sobie sprawę, że po prostu nie mam na to materiału i kontynuowanie tego będzie może miłą ciekawostką, ale nie czymś, co powinno funkcjonować samodzielnie i zasłużyć na tysiące poświęconych bitów. Czułam się głupio wobec moich czytelników, którzy znali poprzednią wersję, którym musiałam powiedzieć „nie, nie dokończę tego w tej formie, przeczytajcie lepiej od początku to, co już w sporej części znacie”, którym pewnie ta poprzednia wersja miała rzutować na odbiór nowej. Sama niespecjalnie miałam ochotę to robić, to jednak było sporo pracy – i to spadającej na mnie w gorącym okresie na studiach – poza tym moi bohaterowie już mnie na tym etapie trochę nużyli i męczyli i miałam wrażenie, że jeśli jeszcze parę razy przeczytam to opowiadanie, to będę je znała na pamięć… ale chciałam coś porządnie zakończyć, chciałam oddać czytelnikom coś dopracowanego przynajmniej na tyle, na ile mnie w tej chwili było stać, chciałam, żeby coś, co piszę – nawet jeśli wiedziałam, że to tylko pierwszy przystanek w pisaniu, że jeszcze wiele się nauczę, dojrzeję, przybędzie mi lat i doświadczeń, że będę wtedy pewnie tworzyć znacznie lepiej (choć przecież gdybym nie pracowała nad poprawą, mogłabym się zatrzymać w miejscu i choćby z tego względu było warto), do czego się w jakimś stopniu przywiązałam – żeby było dobre. Spotkałam się z zarzutami, że traktowanie poważnie internetowych opek jest brakiem dystansu do swoich dzieł, ale myślę, że nie ma nic złego w traktowaniu każdej pasji, nawet niezobowiązującej, jednej z wielu rozrywek, z ambicją. Byle nie zacząć widzieć w sobie AutorKasi czy drugiego Joyce’a albo trzeciego Prousta.
Wracając do pytania – to nie znaczy, że drugie opowiadanie piszę z jakimś określonym starannie planem. Ale mam rozplanowane najważniejsze wydarzenia i przewiduję, że zajmą mi sensowną objętość. I chociaż wyobrażam sobie trochę rzeczy, które staną się po zakończeniu, to wiem, że nie warto dopisywać dziesiątek i setek stron tylko po to, żeby wspomnieć o tych paru zdarzeniach. Chociaż no, w przypadku pierwszego opka to było więcej niż parę.
Nawet jeśli uzbiera się ich wystarczająco dużo, by zapełnić drugi tom?
Wtedy – oczywiście. Ale obecnie nie przewiduję, żeby się uzbierało.
Wspomniałaś, że masz tylko mgliście opracowaną fabułę opowiadań. Czy to dobra taktyka? Jak wobec tego wygląda twój proces twórczy?
Wiem, jak się skończą moje opowiadania, i jakie będą w nich najważniejsze wydarzenia, to mi wystarcza. Nie umiem planować czegoś w najdrobniejszych szczegółach, nie bawi mnie to. Siadam do pisania, wiedząc mniej więcej, co powinnam teraz poruszyć, ale dopiero kiedy uderzam palcami w klawiaturę, na myśl przychodzą mi konkretne zdania, sceny, żarty, rozwój postaci (no oczywiście oprócz tego, co wymyślam przed snem, ale z reguły zapominam i nie zapisuję; tyle scen i dialogów, które mi się podobały, przez to przepadło...). Lubię tę nieprzewidywalność własnego mózgu, nie lubię odwzorowywania czegoś już wymyślonego. I dzięki temu mogę zwracać uwagę na oczekiwania innych, przejmować pomysły, które poddadzą mi lub wymyślę sama, na bieżąco korygować niedoskonałości, brać pod uwagę zdanie czytelników – moje opowiadania wyglądałyby zupełnie inaczej, gdybym nie czytała i nie zastanawiała się nad komentarzami. Dlatego też jestem naprawdę wdzięczna moim czytelnikom.
Nigdy nie piszę też zbytnio chronologicznie – biorę się za scenę, która akurat mi przyjdzie do głowy, na którą mam nastrój. Czasem jest z tego samego rozdziału, czasem z zupełnie innej części opowiadania (choć staram się nie wybiegać za daleko w przyszłość, bo nie wiem, czy coś, co w międzyczasie napiszę, nie zmieni mi koncepcji). Później sklejam je w całość. Mam dwa pliki, jeden jest roboczy, z takimi urywkami, i ma zwykle około kilkunastu stron, kiedy skończę pisać i sklejać cały rozdział, wycinam go i wklejam do drugiego pliku, z porządnie ułożoną całością.
Taktyka w moim przypadku się sprawdza, natomiast każdy ma metodę twórczą, która mu najbardziej odpowiada, byle efekt był dobry, sposób jest nieistotny.
Jak podchodzisz do krytyki? Czy spotkały cię przykre sytuacje?
Nie, nie przypominam sobie takich w związku z opowiadaniami. Generalnie dość rzadko moi czytelnicy wypowiadają się dłużej o wadach tekstu (czego trochę żałuję…). Jak podchodzę, jeśli już to się zdarza? Myślę, że neutralnie. Sporo tych wad widzę – zwłaszcza w pierwszym opowiadaniu, przy którym się „rozpisywałam”, myślę, że mogę je z perspektywy czasu nazwać moim pierwszym poważniejszym dziełem, i które miało na początku inne założenia; oczywiście poprawiałam je w miarę na bieżąco, ale bezustannie rozwijam warsztat i dziś bym uniknęła pewnych rzeczy, pisanie od początku to jednak co innego niż poprawki – więc trudno, żebym toczyła pianę o coś, z czym się zgadzam. A jeśli się nie zgadzam, to po prostu z tym dyskutuję – jeśli jest z czym, bo z czysto subiektywnymi odczuciami nie zawsze się da.
Tak więc raczej dostaję opinie niż stricte krytykę. I uwielbiam je – niektóre mnie bawią (w dobrym znaczeniu), niektóre bardzo się przydają. Bo siadam do pisania z bardzo mglistym zarysem fabuły i często komentarze czytelników wyznaczają mi kierunek, w którym idę.
Oczywiście zdarzają się też takie, po których nie wiem, czy się śmiać, czy płakać, czy pooglądać sobie śmieszne koty w internecie, ale to raczej rzadko.
Zdarza ci się mimo tego spojrzeć z góry na koleżanki po piórze, które wprost pytają czytelników o ich oczekiwania?
Hm… to zależy, o co pytasz. Jeśli ktoś robi ankietkę „co powinno być w następnym rozdziale” albo „z kim powinien być A”, „powiedzcie, co mam pisać, bo nie wiem”, to się trochę podśmiechuję. Jeśli ktoś bada target, bo chce napisać coś dobrze sprzedającego się, ale przy tym dobrego, to co w tym złego.
Czy studia pomogły ci w rozwijaniu pasji pisania?
Ojej, nie! Jeśli ktoś chce iść na studia polonistyczne, żeby rozwijać się pisarsko, to robi absolutną głupotę. To znaczy, ja polonistykę już skończyłam, obecnie studiuję informację naukową i bibliotekoznawstwo, które, choć powoli zdążyłam polubić, wciąż jeszcze czasami mnie nudzą (choć to pewnie przez wybór specjalizacji), ale tęsknię za polonistyką i zakładam, że rozmawiamy o niej. My nie uczymy się pisać na polonistyce. Czytamy tony lektur, i to rzadko nowych, raczej klasyki, za którą wielu nie przepada, uczymy się różnych dziwnych rzeczy, oczywiście też gramatyki, teorii literatury – i tak, to ostatnie zwłaszcza może pomóc w kształtowaniu własnego tekstu, ale nie wiem, czy rozwinąć pasję. Równie dobrze może ją zabić. To kwestia indywidualnych predyspozycji, tego, co się lubi, co chce się ze studiów wyciągnąć.
I ja nie studiowałam edytorstwa dlatego, że chciałam pisać. Pewnie, robiłam jakieś próby wcześniej, może gdzieś pamiętałam dziecięce marzenia o byciu sławną i bogatą pisarką, ale wróciłam do pisania – i zaczęłam robić to poważniej – na drugim roku studiów i właściwie przez przypadek. Ja po prostu zawsze kochałam język polski, od każdej strony, tak literackiej, jak językowej. Na wybór studiów zdecydowałam się o dziwo dopiero w drugiej klasie liceum, ale od dawna wiedziałam, że będzie to jakiś kierunek humanistyczny.
A co z betowaniem, redakcją, korektą?
Więcej nauczyłam się z Internetu niż ze studiów. Ale – nie pamiętam. Wiem, że o zapisie dialogów, o półpauzach, pauzach i dywizach, o przecinkach przy imiesłowach, o zapisie nazwisk przeczytałam w internecie, i że było to stosunkowo niedawno, ale nie mam pojęcia, gdzie i dlaczego. Studia dały mi mało, bo już to wszystko wiedziałam. Zresztą przyszłych polonistów bardzo mało się kształci pod kątem poprawnego pisania i po prostu mnie boli, kiedy widzę, jak piszą moi znajomi z roku. Przyszli nauczyciele, dziennikarze, redaktorzy – to oczywiście wersja bardzo optymistyczna, bo pewnie mało osób będzie pracować w zawodzie – robiący błędy ortograficzne na poziomie podstawówki. Jestem zdania, że egzaminem kwalifikującym na polonistykę powinno być porządne dyktando. (U nas było na zajęciach, na stylistyce bodajże. Za pierwszym razem zdała jedna osoba. Część poprawiała je na każdych zajęciach do końca semestru…).
Wracając do tematu – czy pomogło mi to rozwinąć pasję? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Uwielbiałam te studia, chociaż oczywiście zdarzało mi się na nie narzekać. Ja tę pasję miałam w sobie. Czy to one ją wydobyły, rozwinęły, czy zawsze była taka sama, czy pomógł mi w tym chociażby Internet – nie potrafię powiedzieć. Nie wiem. Na pewno pozwoliły mi się trochę dowiedzieć, może bardziej zanurzyć się w środowisko, ale to już inna sprawa.
Skoro nie rozwijanie pasji ani nie uzupełnianie informacji, co najbardziej podobało ci się na studiach?
Może tak: nie mogę powiedzieć, czy studia rozwinęły mi pasję, bo mogłam ją rozwinąć sama. Ale studia dały mi możliwość obcowania z nią. Samo to było świetne. No i oczywiście rozwinęłam swoją wiedzę (czego nie należy mylić z rozwijaniem pasji) – to nie tak, że niczego się na tych studiach nie dowiedziałam, chyba zostałam źle zrozumiana – absolutnie nie miałam intencji robić z siebie zblazowanego geniusza, bo po prostu w dziedzinie poprawności językowej były dla mnie nader mało rozwijające. Miałam też szczęście w przytłaczającej większości trafić na świetnych wykładowców.
A jeśli chodzi o studia rozumiane bardziej całościowo… Kraków. Kocham to miasto. To jest dla mnie paradoks – właśnie wtedy przechodziłam najgorszy okres w moim życiu, zdiagnozowano u mnie depresję, długo mi zajęło wyjście z niej, miałam sporo problemów osobistych i osobowościowych, nie zostawiłam tam nawet bliskich przyjaciół – a jednak wspominam te studia, czas spędzony w tym mieście, z ogromnym sentymentem i bardzo tęsknię.
Jak w porównaniu z Krakowem wypada Warszawa?
O nie, nie każ mi się narażać w tym odwiecznym sporze! Ja kocham Kraków. Do Warszawy byłam uprzedzona i dopiero uczę się ją lubić, co wychodzi mi mocno tak sobie – ale to nie tak, że nie doceniam. Ma piękne miejsca, ciekawych ludzi – po prostu Kraków to moje miasto. Nie lubię tych wiecznych wojen i sporów między różnymi miastami czy miastami i wsiami, dowartościowywania się, że przez przypadek urodziło się tu a nie gdzie indziej, są dogłębnie idiotyczne.
Nie odczuwasz więc też lokalnego patriotyzmu względem miejsca, w którym mieści się twój rodzinny dom?
Ja w ogóle nie jestem patriotką, choćby ze względu wspomnianego powyżej. Chociaż miewam przejawy lokalnej dumy. Ale to chyba płynie z potrzeby przynależności do czegoś, jakiejś grupy, z którą można się identyfikować, bo na poziomie racjonalnym do mnie to nie trafia. Jasne, że mam jakiś sentyment do miejsc mojego dzieciństwa, ale to nie jest równoznaczne z patriotyzmem.
No i irytuje mnie trochę traktowanie Bieszczad jako jakiegoś zupełnie dzikiego zakątka Polski, używanie tego w żartach. Poważnie, niedźwiedzie nie chodzą nam po ulicach, a internetu nie nosimy wiaderkami.
Wracając do twojej twórczości, pierwsza, ukończona już powieść, opowiada o kazirodczej miłości. Skąd potrzeba poruszania tak kontrowersyjnych tematów?
…zastanawiałam się nad uchyleniem się od wyznania prawdziwej i żenującej przyczyny…
Otóż przeczytałam kiedyś powieść o kazirodztwie. Powieść była tragicznie zła, ale byłam w takim stanie emocjonalnym, że temat i głupota tego dzieła wstrząsnęły mnie bardzo mocno i postanowiłam napisać własną. Przemówiły do mnie nieskończone pokłady tzw. tró tego pomysłu.
Podzielisz się tytułem tego wstrząsającego dzieła?
No nie wiem, czy nie powinien zaginąć w pomroce dziejów, ale były to „Kwiaty na poddaszu”. (Przy czym pierwsza część w porównaniu z drugą – albo piątą, prequelem, przy którym w połowie mózg odmówił mi kontynuowania zapoznawania się z tą treścią – jest jeszcze stosunkowo mało głupia i patologiczna… stosunkowo).
Czuję, że muszę się tym podzielić, a więc opowiem o, eee, fabule tego ksiopka.
Generalnie przeczytać jedną książkę tej autorki to jak przeczytać wszystkie. Główna bohaterka jest zawsze zakochana w swoim bracie, biologicznym albo przybranym, a jej ojciec nie jest jej ojcem. Jej ojcem jest jej dziadek albo stryj żony kuzynki ciotki wuja. Ponadto hirołinę zawsze ktoś gwałci i ma ona zainteresowania artystyczne, więc daje się przelecieć jakiemuś tancerzowi/reżyserowi/łotewer i ma z nim dziecko, które później jej brat bez słowa wychowuje.
A odnosząc się bezpośrednio do „Kwiatów na poddaszu”, to główna bohaterka jest najbardziej znienawidzoną przeze mnie postacią w dziejach literatury. Rozegzaltowana egoistyczna idiotka, by nie użyć słów powszechnie uznawanych za wulgarne.
UWAGA, SPOILERY
W każdym razie chodzi w tym ksiopku o to, że zła matka zamknęła dzieci na poddaszu. Albowiem wyszła za swojego przyrodniego wuja, to znaczy przyrodniego brata ojca, przez co ten ojciec był wściekły. No więc nie powiedziała mu, że ma dzieci, a jak jej mąż umarł, to wróciła do ojca, zamknęła dzieci na poddaszu i truła je pączkami z arszenikiem. Dzieci siedziały na tym poddaszu cztery lata i po trzech pomyślały, że może by wyjść. Dwójka starszych, Chris i Cathy, zdążyła mieć w tym czasie seksy (a właściwie to gwałt). Oczywiście jest też postać psychicznej babci (właściwie jedyną postacią w tym dziele, która rokuje jakiekolwiek nadzieje na wyjście z totalnego popaprania, jest Chris) i dużo różnych innych wstrząsających rzeczy.
W każdym razie te dzieci w końcu uciekają i tu się zaczyna druga część. Trafiają do czterdziestoletniego lekarza, który opowiada Cathy, jak to zgwałcił żonę, ale w sumie to on jest pokrzywdzony, bo ona miała jakąś traumę i nie chciała z nim uprawiać seksu, nie? Później Cathy, która ma wtedy piętnaście lat i jest ponad dwa razy młodsza od doktorka, idzie z nim do łóżka. W ogóle Cathy sypia, z kim popadnie, zakochuje się w niej każdy niezależnie od wieku i stopnia pokrewieństwa. Później ma dziecko ze swoim ojczymem… no i tradycyjnie dzieje się mnóstwo widowiskowych rzeczy, w tym pożar domu, romanse, dzieci, bezpłodności, choroba psychiczna matki (znaczy chyba… jeszcze większa), w które nie chcę się zagłębiać dla własnego zdrowia psychicznego.
Jakiś czas później coś bardzo złego mnie naszło i postanowiłam przeczytać prequel, o babce i dziadku Cathy i Chrisa. Jeśli sądziłam, że wcześniej mózg mi wypływał uszami, to się myliłam. Otóż w tej części się okazało, że ich ojciec, który był przyrodnim wujem matki, był tak naprawdę też jej przyrodnim bratem, ponieważ ich dziadek zgwałcił swoją macochę. A zgwałcił ją (i trzymał na poddaszu), ponieważ przypominała mu jego matkę. W tym momencie mój mózg odmówił dalszej współpracy i w połowie książki byłam zmuszona przerwać zapoznawanie się z tym fascynującym dziełem. Tak. Wspaniałe książki. *jestem pewna, że gdzieś tu miałam butelkę wybielacza…*
Co popycha cię do czytania tego typu tworów? O ile wiem, nie poprzestałaś na tej jednej książce i zapoznałaś się z resztą serii.
Nie wiem, co można by odpowiedzieć na takie pytanie… Masochizm? Lubię czasem zresetować sobie mózg, no i trzeba wiedzieć, co się krytykuje. W przypadku tych bardziej znanych dzieł to jeszcze chęć wiedzy, o czym wszyscy rozmawiają.
Jak pisałam wyżej, w całości przeczytałam pierwszą część, drugą po skosie, na trzecią i czwartą tylko rzuciłam okiem, żeby wyłowić ewentualne wstrząsające wydarzenia, piątą do połowy. Ale miałam jeszcze parę podejść do twórczości tej autorki (albo jej ghostwritera).
Jakie jeszcze lektury zaliczyłabyś do swoich guilty pleasure?
No, nie wiem, czy to powyższe można by nazwać pleasure, raczej nie. Lubiłam, kiedy naszedł mnie nagły zryw, czytać harlekiny z serii „Romans z szejkiem”, ale podczas przedostatniej sesji zimowej pochłonęłam wszystkie, i jeszcze te o księciach, nad czym ubolewam. Ogólnie jestem fanką tanich motywów – choć zwykle tylko w specyficznych dziełach (chociaż harlekiny to są głównie obrzydliwe, nie tanie, ze względu na niezmienny archetypiczny wizerunek buca-control freaka i bezwolnej idiotki). Kiedyś rechotałam serdecznie i zachwycałam się opisami… cóż, erotycznymi… w cyklu „Władcy Podziemi”, ale przy kolejnym czytaniu już mnie bardziej wkurzała potworna toksyczność przedstawionych tam związków.
Bardzo lubię „Sagę o Ludziach Lodu”, choć nie wiem, czy mogę to zaliczyć do guilty pleasure, bo absolutnie nie wstydzę się do tego przyznawać. No dobrze, do romansów o szejkach też nie miałam oporów, ale, jakby to… naprawdę nie uważam, że te książki – to znaczy SoLL, nie szejkowie – są złe. To po prostu urocze opeńka, które nie udają, że są ambitną literaturą. No dobrze, harlekiny też nie udają, ale harlekiny są toksyczne i wszystkie bite od jednej sztancy, w SoLL jest chociaż jakieś tło i coś się dzieje. Niestety jakieś dziesięć ostatnich tomów i kolejne sagi, zwłaszcza ta o Królestwie Światła, to już kompletny odjazd, nudy i/albo głupota, a w zakończeniu brakowało mi tylko kucyponków rzygających tęczą.
Wróćmy do twojej twórczości. Wiemy, że sprawdzanie realiów świata przedstawionego jest dla ciebie ważne, jak się za to zabierasz?
Huh… wrzucam w google słowa kluczowe? Nie jestem żadną specjalistką od epoki wiktoriańskiej, ale sądzę, że da się napisać powieść umiejscowioną w tamtych czasach – o ile to ludzie, nie tło, grają pierwsze skrzypce – na podstawie wiadomości ze szkoły, filmów, książek, otaczającej nas kultury, przyswojonej mimowolnie, i drobnego researchu. Tę pierwszą wiedzę mam, a poszukanie, jaka była moda w określonych latach, jak długo mógł jechać pociąg między punktem A i B czy jaki aktor mógł zagrać w sztuce w określonym czasie i miejscu nie jest szczególnie skomplikowane. Ponadto – lubię tamtą epokę, lubię poszerzać swoje horyzonty – i choć to już nie jest mi koniecznie niezbędne, chętnie czytam teksty z tego okresu czy opracowania na temat, w nadziei, że znajdę jakieś smaczki do wykorzystania, ale też dla przyjemności. A kiedy czegoś naprawdę nie wiem czy nie umiem znaleźć, po prostu z tego rezygnuję, to lepsze, niż palnąć bzdurę.
Co uważasz za najtrudniejszy element twórczej męki?
Hm, trudno wymienić mi coś wiodącego. Trudno jest mi pisać narracją personalną z perspektywy postaci, której „nie czuję” – aczkolwiek to właściwie tylko przypadek pierwszoplanowych, z innymi raczej nie mam takiego problemu, może dlatego, że są mi mniej bliskie. Oczywiście bardzo irytujący jest też brak weny i pomysłów na sensowne poprowadzenie/wątku i postaci… Cóż jeszcze... kiedy realia nie chcą się zgadzać z wizją twórczą – (nie)stety nie umiem sobie wyrobić podejścia, że w takim razie tym gorzej dla nich i muszę kombinować, jak to obejść. Ale jakiejś głównej irytacji chyba nie mam.
A, przypomniałam sobie! Powtórzenia. Nie znoszę wynajdywania coraz bardziej odrealnionych synonimów czy zmiany konstrukcji zdań, które są dobre w aktualnym brzmieniu, tylko po to, żeby obejść powtórzenia. I podmioty, też się wiążące z powtórzeniami, bo trzeba je wpychać, żeby nie było ewentualnej niejasności.
I wymyślanie tytułów. Jestem upośledzona w tym względzie i wymyślanie tytułu jest dla mnie drogą przez mękę.
Wspomniałaś o kłopotach z narracją. Jedno z twoich opowiadań wykorzystuje narrację pierwszo-, drugie trzecioosobową. Którą z nich uważasz za łatwiejszą?
Mnie lepiej się pisze przy wykorzystaniu trzecioosobowej. Wybór pierwszoosobowej do pierwszego dzieła był, cóż, przypadkiem (aż boleśnie zdawać sobie sprawę, jak przypadkowe było to opowiadanie) i konsekwencją inspiracji. Co nie znaczy, że tego specjalnie żałuję. Obie formy mają swoje wady i zalety. Dla mnie ważne jest poczucie więzi (nie tyle identyfikacji, bo wysoki stopień identyfikacji niekoniecznie jest dobry, raczej jakiegoś zrozumienia motywów i działań) z istotnymi bohaterami, a narracja pierwszoosobowa umożliwia to jak żadna inna. Jest najbardziej osobista, podoba mi się w niej to. Żałuję jednego, bo wiem, że znacznie lepiej mogłabym nakreślić jedną z najważniejszych postaci, która obecnie jest dość nijaka, gdybym posługiwała się narracją trzecioosobową (ale z innych postaci jestem generalnie zadowolona, więc to też w dużej mierze problem konstrukcji bohatera… no i bohaterki, przez której odbiór jest przefiltrowany), pokazać rozmaite odczucia i punkty widzenia, ale nie mogę powiedzieć, żeby mnie to nie rozwinęło w jakiś sposób. Później zaczęłam pisać narracją trzecioosobową… i w końcu – bo to moje pierwsze długie i poważniejsze (chociaż oczywiście zawsze, kiedy coś pisałam, wydawało mi się to poważne, im młodsza byłam, tym bardziej, więc może za parę lat zmienię zdanie) dzieła, z których mogę wyciągać wnioski – mogę powiedzieć, że mimo wszystko wolę się nią posługiwać. Daje możliwość przedstawiania najrozmaitszych punktów widzenia, o wiele zgrabniejszego przeskakiwania nieistotnych zdarzeń i niepotrzebnych dłużyzn niż pierwszoosobowa. A co do bliskości bohaterom… cóż, nie jest taka, jak w narracji pierwszoosobowej, ale wciąż może być duża. Moja narracja jest zawsze bardzo silnie spersonalizowana, wykorzystuje dużo mowy pozornie zależnej, bardzo rzadko pojawia się u mnie narrator w pełni obiektywny, bezstronnie rejestrujący wydarzenia.
Czy uważasz ocenialnie za przydatne dla początkujących autorów?
No… to zależy. Przede wszystkim od tego, jakie to ocenialnie. Zdarzają się, wiadomo, takie, które poprawiają z dobrego na złe i wypisują nieistotne farmazony, mogą tym zaszkodzić, jeśli ktoś jest bardzo początkujący i nie potrafi zweryfikować pewnych informacji i przekazów. Ale zakładam, że rozmawiamy o dobrych. Tak, czemu nie. Oczywiście trzeba umieć spojrzeć na to krytycznie, jak na wszystko, ale można dostać sporo pomocnych rad, a w ostateczności po prostu opinię potencjalnego czytelnika, która też jest przydatna.
Ja wielu zasad pisowni czy potencjalnych błędów do unikania w opowiadaniach nauczyłam się może niekoniecznie dzięki ocenialniom, ale Internetowi właśnie, a nie książkom czy studiom (choć imo czytanie jest niezbędne, żeby dobrze pisać).
Czy zastanawiasz się czasem nad pójściem o krok dalej i wysłaniem swoich prac do wydawnictwa?
Moje aktualne prace traktują o niekoniecznie sprzedających się rzeczach i nie sądzę, żeby było dobrym pomysłem nimi debiutować. Mam kilka niezbyt sprecyzowanych planów pisarskich na przyszłość i bardzo możliwe, że kiedyś spróbuję, jednak to stosunkowo odległa perspektywa. Nie mam parcia, żeby tylko ujrzeć swoje nazwisko w druku, bo gdyby tak było, już bym rozsyłała swoje prace, wiedząc, że jeśli zostaną odrzucone, zawsze zostaje mi self-pub. Gdybym jednak miała zamiar coś oddać czytelnikom, chciałabym, żeby po pierwsze było to możliwie maksymalnie dopracowane (a przede mną jeszcze dużo doświadczenia życiowego i pisarskiego), po drugie wiedzieć, że będzie mieć szanse na dotarcie do sporej grupy ludzi, a nie tylko się kurzyć na półkach.
Generalnie nie jestem przekonana, czy chciałabym debiutować na polskim rynku. Jest bardzo płytki i nieniosący szans na pójście dalej. Na anglojęzycznym jest może większa konkurencja, ale też większe możliwości przebicia się. Niemniej w takim przypadku trudności na starcie znacznie rosną.
Ale to trzeba traktować w kategoriach hobby, zajęcia dodatkowego. Trudno jest zostać pisarzem, a bardzo trudno jest zostać pisarzem dobrze sprzedającym się. Niewielki promil jest w stanie się z tego przyzwoicie utrzymać, nie chałturząc bezustannie masówki.
Wspomniałaś o wydawnictwach typu self-pub. Co o nich sądzisz?
Jakby to… Może tak: być może idea nie jest z gruntu zła. Natomiast w obecnych realiach praktyka wygląda wprost koszmarnie. Wydawnictwa selfpublishingowe w Polsce są nastawione głównie na zysk. Nie robią w ogóle reklamy, często książki można zamówić tylko przez internet. Wykonują bardzo wątpliwej jakości redakcję i korektę. Proponują krzywdzące dla autorów umowy, korzystając z faktu, że najwyraźniej dla niektórych ujrzenie swego nazwiska w druku warte jest wielu poświeceń. Niemal zupełnie nie przeprowadzają selekcji nadsyłanych dzieł. Często przez internet przetaczają się afery związane z takimi wydawnictwami, pewnie niejednemu obiło się to o uszy – te oficyny nie potrafią więc nawet zadbać o dobry pijar czy wykonywać pracę na tyle porządnie, żeby nie dochodziło do takich sytuacji.
Polecam ten tekst, można się dzięki niemu rozeznać, jak sytuacja takich firm i wannabe pisarzy wygląda.
Poza tym wielu osobom wydawnictwa self-pub nieprzyjemnie kojarzą się z dziełami, których nie chciano nigdzie indziej. Generalnie sytuacja na polskim rynku wydawniczym jest dość dramatyczna, ale uważam, że jeśli tekst jest wystarczająco dobry, w końcu znajdzie wydawcę na uczciwych warunkach – tyle że może to kosztować miesiące czy lata czekania, mnóstwo odmownych odpowiedzi, irytacji i łez, w przeciwieństwie do dość łatwego w porównaniu self-pubu. Ale pisanie to jest bardzo niewdzięczna praca i trzeba się tego spodziewać.
Czego szukasz w literaturze?
Tak najbardziej bezpośrednio to rozrywki. Poszerzenia horyzontów, życia innymi życiami, rozwinięcia wyobraźni i słownictwa… A jeśli zastanowić się, co powinna mieć powieść, żeby mi zapadła w serce… to bardzo trudne pytanie. Czytam właściwie wszystko, tylko paru gatunków serdecznie nie cierpię, i nie mam żadnych określonych kryteriów co do tego, co mi się spodoba. Gdybym musiała jednak wymienić to, co w pierwszej chwili przychodzi mi do głowy, to powieść powinna być wciągająca i powinna mnie poruszyć. Zaangażowanie emocjonalne to dla mnie najbardziej podstawowy warunek. Potem byłoby chyba piękno języka, jasność formułowania myśli (nie znoszę sztucznej głębi i mistycyzmu, tak dobrze się ostatnio sprzedających)… no, sporo by się znalazło, ale niekoniecznie już wiodących kwestii.
Ale przecież literatura to nie tylko powieści. Bardzo lubię też książki popularnonaukowe, uwielbiam Thorwalda czy Brysona – czyta się to jak dobrą powieść sensacyjną. Szalenie lubię dowiadywać się nowych, interesujących rzeczy na jakikolwiek temat i choćby dlatego bardzo cenię sobie dobrze napisane takowe publikacje. Jest dla mnie wtedy zupełnie nieistotne, czy autor zajmuje się medycyną, fizyką, geologią, czy historią zwykłych i niezwykłych ludzi – to wszystko jest ogromnie fascynujące. Mnie świat wydaje się tak niewiarygodnie ciekawy i cudowny, a jest tak mało czasu, żeby zapoznać się choćby z niewielką jego częścią – dlatego wdzięczna jestem autorom, którzy mi to umożliwiają.
A jakie są wobec tego twoje ulubione książki?
„Przeminęło z wiatrem”, „Wichrowe Wzgórza”, „Na wschód od Edenu”, „Nędznicy”. Ze współczesnej literatury szalenie lubię cykl o Niecnych Dżentelmenach Scotta Lyncha i „Opowieści sieroty” Catherynne M. Valente. Z polskiej Brzezińska, zwłaszcza „Wody głębokie jak niebo”, i Dehnel. I, ojej, prawie zapomniałam o Pratchecie.
A co myślisz o listach bestsellerów? Jesteś na bieżąco?
Od kiedy kupiłam sobie czytnik, w miarę je nadrobiłam (chociaż wciąż się dziwię, kiedy na listach bestsellerów odkrywam popularnych ponoć autorów, o których nigdy nie słyszałam). I za każdym razem stwierdzam, że bardzo ich nie rozumiem. Jestem w stanie zrozumieć jakieś kiepskie romanse paranormalne… nie podzielam, ale powiedzmy, że pojmuję mechanizm. Ale czemu triumfy święcą te a nie inne powieści kryminalne, awanturniczne, eee… mistyczne, kiedy w ich gatunkach jest od nich wiele lepszych – nie wiem. Większość pozycji ze szczytów list bestsellerów mnie bardzo rozczarowuje. Mogę tylko powtórzyć słowa Jo Nesbø: „To zagadnienie szczególnie intrygujące, czyli jak to się dzieje, że dana powieść staje się światowym bestsellerem. I tu możemy zakończyć te dywagacje, bo nikt tego nie wie. Największym marzeniem każdego pisarza i wydawcy jest zrozumienie, dlaczego coś nagle sprzedaje się w milionach egzemplarzy. Niestety, ta wiedza wciąż pozostaje nieuchwytna. Mechanizm sukcesu jest irracjonalny. Dlaczego nagle świat oszalał na punkcie Dana Browna? I niech mi pan nie mówi, że ludzie kochają teorie spiskowe, a Brown to wyczuł. Moglibyśmy wymienić co najmniej dziesięć powieści o spiskach i religii lepszych od ‹‹Kodu Leonarda da Vinci››, a to jednak nie one stały się bestsellerem, lecz powieść Browna. To samo tyczy się Larssona, Johna Grishama i innych. Po prostu raz na jakiś czas działa dziwny mechanizm, który sprawia, że dana powieść podbija cały świat”.
Wolisz książki papierowe czy ebooki?
Zacznijmy od tego, że długo broniłam się przed kupnem czytnika, bo uważałam, że meh, po co mi to, papierowe książki fajniejsze – ostatecznie zrobiłam to, bo przeraziłam się, że angielski mi umiera i stwierdziłam, że muszę czytać w tym języku, a papierowe książki w lengłydżu są trudno dostępne i/lub drogie. Cóż, kiedy już dokonałam zakupu, okazało się, że po angielsku nie czytam prawie wcale, za to w końcu nadrobiłam zaległości z wszystkich książek, które chciałam przeczytać, ale nie było ich w moich bibliotekach, miały długi okres oczekiwania, nie chciało mi się po nie daleko chodzić itede, itepe. Uznałam czytnik za naprawdę świetny i bardzo wygodny wynalazek – można zabrać ze sobą w podróż setki książek w leciutkim urządzeniu i nie będą się one niszczyć. Ale wciąż mam sentyment do papierowych książek i moje ulubione chciałabym mieć właśnie w takiej postaci – z ładną okładką, kartkami do przewracania, móc ich dotknąć, powąchać… Cóż, jestem trochę taką forsyte’owską posiadaczką. Żyjemy w czasach błyskawicznego rozwoju technologii i to jest absolutnie fantastyczne, ale wbrew niektórym prognozom, mam nadzieję, że ebooki nie wyprą papierowych książek, ale obie formy będą obok siebie współistnieć. Obie mają swoje zalety.
Czy czytasz inne blogowe opowiadania? Jeśli tak, które mogłabyś polecić i dlaczego?
Czytam bardzo niewiele, bo w blogosferze naprawdę dobrych, wśród tych tysięcy, jest jak na lekarstwo, a jeszcze mniej mnie interesujących. Dodatkowo ja naprawdę nie mam szczęścia do autorów piszących regularnie i konsekwentnie. Zrobiłam przegląd opowiadań, na które zaglądam, i cóż... Czwarte Insygnium i Opowiedz mi więcej As-t-modeusz mają zostać zamknięte, Origin of love i Zachód jest niebieski Caroliny zawieszone i mające wystartować od początku, Serce ognia Andzi zawieszone, na Bogini Aeis Royal Bee wpisy ostatnio raz na pół roku.
Czy odczuwasz jakiś niedosyt względem opowiadań występujących w blogosferze?
Biorąc pod uwagę, jak niewiele poleciłam na te wszystkie tysiące, to zdecydowanie. Przede wszystkim boli mnie brak różnorodności. Nie zrozum mnie źle – ja lubię tanie klisze, nie wymagam przełomowych rozwiązań – może być nieoryginalnie, byle było napisane ciekawie i przyzwoicie, teraz trudno znaleźć coś nieogranego. Zresztą oryginalność to jest stosunkowo nowy koncept, dopiero z epoki romantyzmu. Problem nawet nie tyle w ujęciu tematu, co w samych tematach. Jakieś 90% opek w blogosferze to fantasy albo fanfiki. Nie mam nic przeciw tym gatunkom, są w porządku, ale ileż można? Męczy mnie ta dominacja fantasy na rynku. Tak, fantasy jest ok, i rozumiem, że po prostu ludzie mają takie gusta, rozumiem też, że chcą dalej obcować ze swoimi ulubionymi postaciami, tyle że dla tego po prostu nie ma konkurencji i inne targety są ignorowane. No, jest jeszcze trochę obyczaju, zazwyczaj głównie romansowego, w blogosferze zwykle spod szyldu „spotkanie z ulubioną sławą”, czasem się trafi jakiś wannabe kryminał… ale ciężko wyłowić z tego coś dobrego. Bardzo chętnie poczytałabym jakieś dobre opowiadanie historyczne… czy choćby obyczajowe albo kryminalne, naprawdę lubię te gatunki, ale kiedy samych dobrych opowiadań jest jak na lekarstwo, jak znaleźć wśród nich jeszcze coś na tyle mało popularnego! Cóż, zapewne autorzy przyzwoitych tworów na te tematy wolą od razu uderzać do wydawnictw.
Serdecznie dziękuję za rozmowę!
Przybliż nam w kilku słowach, o czym traktują twoje opowiadania.
Są to opowiadania obyczajowe o epoce wiktoriańskiej. Zupełnie nie umiem wymyślać blurbów, więc chyba trudno mi będzie powiedzieć coś więcej… Bohaterkami są młode kobiety, a w jednym z nich istotnym wątkiem jest miłość kazirodcza. Jest trochę romansów, trochę humoru albo angstu, trochę o marzeniach i przeciwnościach… no, jak to obyczajowe opka.
Dlaczego skupiłaś się akurat na epoce wiktoriańskiej?
Przez przypadek. Myślałam początkowo o XX wieku, ale wymyślałam fabułę ze znajomą i zaproponowała jako najbardziej „tró” tło XIX wiek albo realia postapokaliptyczne. Postapo nie znoszę, więc padło na XIX wiek, który bardzo lubię (jako tło literackie, bo nie chciałabym żyć w tamtych czasach). Drugie opowiadanie było już świadomym wyborem. Czemu? Cóż, gdyby działo się to w dzisiejszych czasach, nie miałoby racji bytu. Sporo problemów moich bohaterek w ogóle nie byłoby problemami. Nie ma u nas (no, w większości) potępienia kobiet studiujących, wykluczenia ze społeczeństwa nieślubnych matek, powszechnie aranżowanych małżeństw… Oczywiście, mogłabym wymyślić wtedy inną fabułę, ale… po co miałabym się na to wysilać, kiedy tamte czasy są mi w pewien sposób bliskie, a odczucia moich bohaterek sądzę, że uniwersalne. Myślę, że paradoksalnie łatwiej oddać mi język tamtych czasów niż język współczesny (mimo że sama prywatnie piszę potwornym slangiem internetowym). Są one na tyle bliskie, że nie wymagają aż takiej ilości specjalistycznej wiedzy, jak te dawniejsze, i mentalność ludzi nie różniła się aż tak bardzo, ale na tyle dalekie, by być w pewien sposób egzotyczne.
Czy nie masz już czasem dość tego okresu, pisząc równocześnie dwa opowiadania osadzone w tej epoce?
Myślę, że chciałabym kiedyś od tego odpocząć, zająć się czymś innym, i planuję zresztą to zrobić po ukończeniu tych opowiadań – mam zamiar wziąć się za kryminał, a ściślej powieść detektywistyczną, taką w stylu Agathy Christie. Nie mam zresztą aktualnie kolejnych pomysłów na powieść wiktoriańską, a pisanie na siłę jest bezsensowne. Niemniej lubię tę epokę i jeśli mi jeszcze kiedyś przyjdzie do głowy coś do zrealizowania w tych realiach, to do tego wrócę. Czasem bywam zmęczona, ale to raczej ogólne zmęczenie materiału – ja wiem, że nigdy nie potrafiłabym napisać choćby kilkutomowej sagi, bo nawet najukochańsi bohaterowie zamęczyliby mnie po takim okresie przebywania z nimi. Ale to tło należy do tych, w których zdecydowanie pisałoby mi się najlepiej.
Co motywuje cię do pisania?
Przede wszystkim feedback czytelników. Jestem od niego niemal uzależniona i, jako że planuję napisać wzmiankowany kryminał, który musiałabym pewnie najpierw skończyć i dopracować w najdrobniejszych szczegółach, bo trudno mi tu iść na żywioł jak w przypadku powieści obyczajowej, to zupełnie nie umiem sobie wyobrazić, jak to zrobię bez komentarzy innych na bieżąco.
Poza tym po prostu lubię pisać i dzielić się swoim punktem widzenia.
Czego nauczyłaś się po pierwszym opowiadaniu, co implementujesz w drugim?
Nie wiem, czy mogę nazwać to świadomą nauką. Nie potrafię powiedzieć, że robię teraz konkretnie to i to, bo wcześniej tego nie robiłam/robiłam źle. Staram się pisać trochę więcej opisów, bo przy pierwszym opowiadaniu czytelnicy narzekali na to, że jest ich mało, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że odbiór rzeczywistości jest przefiltrowany przez bohaterkę, która ma zmysł artystyczny. Wciąż jednak mam z tym problem, nie lubię ich pisać, bo ja po prostu tak nie widzę świata, nie mam zupełnie wyobraźni przestrzennej, nawet swoich bohaterów nie widzę, wiem tylko, jaki zbiór konkretnych cech – niebieskie oczy, czarne oczy, szczupła sylwetka, nieregularne rysy twarzy itd., itp. – ich tworzy. W czytanych książkach przeskakiwałam opisy zupełnie automatycznie i dlatego zawsze dziwiło mnie, kiedy ludzie mówili, że „W pustyni i w puszczy” czy „Nad Niemnem” jest pod tym względem nudne. Nie sądzę więc, żebym kiedyś miała tworzyć opisy na miarę Homera, natomiast myślę, że mogę trochę, mimo mojej niechęci, nad tym popracować.
Ale, mimo tego braku, hm, świadomej nauki, myślę, że nabyłam przynajmniej trochę podświadomej. Wiem, że pierwsze opowiadanie było moim rozpisaniem pióra, było czymś, na co koncepcję miałam bardzo płynną, gdzie chciałam zmieścić jak najwięcej „tró” rzeczy, niekoniecznie z sensem – to znaczy, zawsze starałam się nie gwałcić logiki, ale niektóre motywy zdawały mi się dość opkowe, nawet jeśli uzasadnione. Widzę też, że zupełnie nie umiałam znaleźć dla niego sensownej objętości. Uparłam się napisać następną część, pokazać następne pokolenie i pakowałam do niej zapychacze, które miały jej nadać odpowiednią długość, bo gdybym pisała jedynie o rzeczach prawdziwie, moim zdaniem, istotnych, nie byłoby ani opowiadaniem (tak, mam świadomość, że są bardzo długie opowiadania, ale to nieporęczna forma, choćby z wydawaniem ich czy w zbiorach, czy osobno, bywa problem), ani powieścią. W końcu musiałam sobie uświadomić to, co wiedziałam już wcześniej – że to nie ma sensu. Posłałam dziesiątki stron, nad którymi spędziłam godziny, w eter (no dobrze, mam poprzednią wersję na dysku), westchnęłam ciężko i zaczęłam wszystko przerabiać, zmieniać kolejność wydarzeń, okoliczności, od pewnego momentu również w sporym stopniu fabułę. Zrezygnowałam z czegoś, co wcześniej chciałam napisać, zdając sobie sprawę, że po prostu nie mam na to materiału i kontynuowanie tego będzie może miłą ciekawostką, ale nie czymś, co powinno funkcjonować samodzielnie i zasłużyć na tysiące poświęconych bitów. Czułam się głupio wobec moich czytelników, którzy znali poprzednią wersję, którym musiałam powiedzieć „nie, nie dokończę tego w tej formie, przeczytajcie lepiej od początku to, co już w sporej części znacie”, którym pewnie ta poprzednia wersja miała rzutować na odbiór nowej. Sama niespecjalnie miałam ochotę to robić, to jednak było sporo pracy – i to spadającej na mnie w gorącym okresie na studiach – poza tym moi bohaterowie już mnie na tym etapie trochę nużyli i męczyli i miałam wrażenie, że jeśli jeszcze parę razy przeczytam to opowiadanie, to będę je znała na pamięć… ale chciałam coś porządnie zakończyć, chciałam oddać czytelnikom coś dopracowanego przynajmniej na tyle, na ile mnie w tej chwili było stać, chciałam, żeby coś, co piszę – nawet jeśli wiedziałam, że to tylko pierwszy przystanek w pisaniu, że jeszcze wiele się nauczę, dojrzeję, przybędzie mi lat i doświadczeń, że będę wtedy pewnie tworzyć znacznie lepiej (choć przecież gdybym nie pracowała nad poprawą, mogłabym się zatrzymać w miejscu i choćby z tego względu było warto), do czego się w jakimś stopniu przywiązałam – żeby było dobre. Spotkałam się z zarzutami, że traktowanie poważnie internetowych opek jest brakiem dystansu do swoich dzieł, ale myślę, że nie ma nic złego w traktowaniu każdej pasji, nawet niezobowiązującej, jednej z wielu rozrywek, z ambicją. Byle nie zacząć widzieć w sobie AutorKasi czy drugiego Joyce’a albo trzeciego Prousta.
Wracając do pytania – to nie znaczy, że drugie opowiadanie piszę z jakimś określonym starannie planem. Ale mam rozplanowane najważniejsze wydarzenia i przewiduję, że zajmą mi sensowną objętość. I chociaż wyobrażam sobie trochę rzeczy, które staną się po zakończeniu, to wiem, że nie warto dopisywać dziesiątek i setek stron tylko po to, żeby wspomnieć o tych paru zdarzeniach. Chociaż no, w przypadku pierwszego opka to było więcej niż parę.
Nawet jeśli uzbiera się ich wystarczająco dużo, by zapełnić drugi tom?
Wtedy – oczywiście. Ale obecnie nie przewiduję, żeby się uzbierało.
Wspomniałaś, że masz tylko mgliście opracowaną fabułę opowiadań. Czy to dobra taktyka? Jak wobec tego wygląda twój proces twórczy?
Wiem, jak się skończą moje opowiadania, i jakie będą w nich najważniejsze wydarzenia, to mi wystarcza. Nie umiem planować czegoś w najdrobniejszych szczegółach, nie bawi mnie to. Siadam do pisania, wiedząc mniej więcej, co powinnam teraz poruszyć, ale dopiero kiedy uderzam palcami w klawiaturę, na myśl przychodzą mi konkretne zdania, sceny, żarty, rozwój postaci (no oczywiście oprócz tego, co wymyślam przed snem, ale z reguły zapominam i nie zapisuję; tyle scen i dialogów, które mi się podobały, przez to przepadło...). Lubię tę nieprzewidywalność własnego mózgu, nie lubię odwzorowywania czegoś już wymyślonego. I dzięki temu mogę zwracać uwagę na oczekiwania innych, przejmować pomysły, które poddadzą mi lub wymyślę sama, na bieżąco korygować niedoskonałości, brać pod uwagę zdanie czytelników – moje opowiadania wyglądałyby zupełnie inaczej, gdybym nie czytała i nie zastanawiała się nad komentarzami. Dlatego też jestem naprawdę wdzięczna moim czytelnikom.
Nigdy nie piszę też zbytnio chronologicznie – biorę się za scenę, która akurat mi przyjdzie do głowy, na którą mam nastrój. Czasem jest z tego samego rozdziału, czasem z zupełnie innej części opowiadania (choć staram się nie wybiegać za daleko w przyszłość, bo nie wiem, czy coś, co w międzyczasie napiszę, nie zmieni mi koncepcji). Później sklejam je w całość. Mam dwa pliki, jeden jest roboczy, z takimi urywkami, i ma zwykle około kilkunastu stron, kiedy skończę pisać i sklejać cały rozdział, wycinam go i wklejam do drugiego pliku, z porządnie ułożoną całością.
Taktyka w moim przypadku się sprawdza, natomiast każdy ma metodę twórczą, która mu najbardziej odpowiada, byle efekt był dobry, sposób jest nieistotny.
Jak podchodzisz do krytyki? Czy spotkały cię przykre sytuacje?
Nie, nie przypominam sobie takich w związku z opowiadaniami. Generalnie dość rzadko moi czytelnicy wypowiadają się dłużej o wadach tekstu (czego trochę żałuję…). Jak podchodzę, jeśli już to się zdarza? Myślę, że neutralnie. Sporo tych wad widzę – zwłaszcza w pierwszym opowiadaniu, przy którym się „rozpisywałam”, myślę, że mogę je z perspektywy czasu nazwać moim pierwszym poważniejszym dziełem, i które miało na początku inne założenia; oczywiście poprawiałam je w miarę na bieżąco, ale bezustannie rozwijam warsztat i dziś bym uniknęła pewnych rzeczy, pisanie od początku to jednak co innego niż poprawki – więc trudno, żebym toczyła pianę o coś, z czym się zgadzam. A jeśli się nie zgadzam, to po prostu z tym dyskutuję – jeśli jest z czym, bo z czysto subiektywnymi odczuciami nie zawsze się da.
Tak więc raczej dostaję opinie niż stricte krytykę. I uwielbiam je – niektóre mnie bawią (w dobrym znaczeniu), niektóre bardzo się przydają. Bo siadam do pisania z bardzo mglistym zarysem fabuły i często komentarze czytelników wyznaczają mi kierunek, w którym idę.
Oczywiście zdarzają się też takie, po których nie wiem, czy się śmiać, czy płakać, czy pooglądać sobie śmieszne koty w internecie, ale to raczej rzadko.
Zdarza ci się mimo tego spojrzeć z góry na koleżanki po piórze, które wprost pytają czytelników o ich oczekiwania?
Hm… to zależy, o co pytasz. Jeśli ktoś robi ankietkę „co powinno być w następnym rozdziale” albo „z kim powinien być A”, „powiedzcie, co mam pisać, bo nie wiem”, to się trochę podśmiechuję. Jeśli ktoś bada target, bo chce napisać coś dobrze sprzedającego się, ale przy tym dobrego, to co w tym złego.
Czy studia pomogły ci w rozwijaniu pasji pisania?
Ojej, nie! Jeśli ktoś chce iść na studia polonistyczne, żeby rozwijać się pisarsko, to robi absolutną głupotę. To znaczy, ja polonistykę już skończyłam, obecnie studiuję informację naukową i bibliotekoznawstwo, które, choć powoli zdążyłam polubić, wciąż jeszcze czasami mnie nudzą (choć to pewnie przez wybór specjalizacji), ale tęsknię za polonistyką i zakładam, że rozmawiamy o niej. My nie uczymy się pisać na polonistyce. Czytamy tony lektur, i to rzadko nowych, raczej klasyki, za którą wielu nie przepada, uczymy się różnych dziwnych rzeczy, oczywiście też gramatyki, teorii literatury – i tak, to ostatnie zwłaszcza może pomóc w kształtowaniu własnego tekstu, ale nie wiem, czy rozwinąć pasję. Równie dobrze może ją zabić. To kwestia indywidualnych predyspozycji, tego, co się lubi, co chce się ze studiów wyciągnąć.
I ja nie studiowałam edytorstwa dlatego, że chciałam pisać. Pewnie, robiłam jakieś próby wcześniej, może gdzieś pamiętałam dziecięce marzenia o byciu sławną i bogatą pisarką, ale wróciłam do pisania – i zaczęłam robić to poważniej – na drugim roku studiów i właściwie przez przypadek. Ja po prostu zawsze kochałam język polski, od każdej strony, tak literackiej, jak językowej. Na wybór studiów zdecydowałam się o dziwo dopiero w drugiej klasie liceum, ale od dawna wiedziałam, że będzie to jakiś kierunek humanistyczny.
A co z betowaniem, redakcją, korektą?
Więcej nauczyłam się z Internetu niż ze studiów. Ale – nie pamiętam. Wiem, że o zapisie dialogów, o półpauzach, pauzach i dywizach, o przecinkach przy imiesłowach, o zapisie nazwisk przeczytałam w internecie, i że było to stosunkowo niedawno, ale nie mam pojęcia, gdzie i dlaczego. Studia dały mi mało, bo już to wszystko wiedziałam. Zresztą przyszłych polonistów bardzo mało się kształci pod kątem poprawnego pisania i po prostu mnie boli, kiedy widzę, jak piszą moi znajomi z roku. Przyszli nauczyciele, dziennikarze, redaktorzy – to oczywiście wersja bardzo optymistyczna, bo pewnie mało osób będzie pracować w zawodzie – robiący błędy ortograficzne na poziomie podstawówki. Jestem zdania, że egzaminem kwalifikującym na polonistykę powinno być porządne dyktando. (U nas było na zajęciach, na stylistyce bodajże. Za pierwszym razem zdała jedna osoba. Część poprawiała je na każdych zajęciach do końca semestru…).
Wracając do tematu – czy pomogło mi to rozwinąć pasję? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Uwielbiałam te studia, chociaż oczywiście zdarzało mi się na nie narzekać. Ja tę pasję miałam w sobie. Czy to one ją wydobyły, rozwinęły, czy zawsze była taka sama, czy pomógł mi w tym chociażby Internet – nie potrafię powiedzieć. Nie wiem. Na pewno pozwoliły mi się trochę dowiedzieć, może bardziej zanurzyć się w środowisko, ale to już inna sprawa.
Skoro nie rozwijanie pasji ani nie uzupełnianie informacji, co najbardziej podobało ci się na studiach?
Może tak: nie mogę powiedzieć, czy studia rozwinęły mi pasję, bo mogłam ją rozwinąć sama. Ale studia dały mi możliwość obcowania z nią. Samo to było świetne. No i oczywiście rozwinęłam swoją wiedzę (czego nie należy mylić z rozwijaniem pasji) – to nie tak, że niczego się na tych studiach nie dowiedziałam, chyba zostałam źle zrozumiana – absolutnie nie miałam intencji robić z siebie zblazowanego geniusza, bo po prostu w dziedzinie poprawności językowej były dla mnie nader mało rozwijające. Miałam też szczęście w przytłaczającej większości trafić na świetnych wykładowców.
A jeśli chodzi o studia rozumiane bardziej całościowo… Kraków. Kocham to miasto. To jest dla mnie paradoks – właśnie wtedy przechodziłam najgorszy okres w moim życiu, zdiagnozowano u mnie depresję, długo mi zajęło wyjście z niej, miałam sporo problemów osobistych i osobowościowych, nie zostawiłam tam nawet bliskich przyjaciół – a jednak wspominam te studia, czas spędzony w tym mieście, z ogromnym sentymentem i bardzo tęsknię.
Jak w porównaniu z Krakowem wypada Warszawa?
O nie, nie każ mi się narażać w tym odwiecznym sporze! Ja kocham Kraków. Do Warszawy byłam uprzedzona i dopiero uczę się ją lubić, co wychodzi mi mocno tak sobie – ale to nie tak, że nie doceniam. Ma piękne miejsca, ciekawych ludzi – po prostu Kraków to moje miasto. Nie lubię tych wiecznych wojen i sporów między różnymi miastami czy miastami i wsiami, dowartościowywania się, że przez przypadek urodziło się tu a nie gdzie indziej, są dogłębnie idiotyczne.
Nie odczuwasz więc też lokalnego patriotyzmu względem miejsca, w którym mieści się twój rodzinny dom?
Ja w ogóle nie jestem patriotką, choćby ze względu wspomnianego powyżej. Chociaż miewam przejawy lokalnej dumy. Ale to chyba płynie z potrzeby przynależności do czegoś, jakiejś grupy, z którą można się identyfikować, bo na poziomie racjonalnym do mnie to nie trafia. Jasne, że mam jakiś sentyment do miejsc mojego dzieciństwa, ale to nie jest równoznaczne z patriotyzmem.
No i irytuje mnie trochę traktowanie Bieszczad jako jakiegoś zupełnie dzikiego zakątka Polski, używanie tego w żartach. Poważnie, niedźwiedzie nie chodzą nam po ulicach, a internetu nie nosimy wiaderkami.
Wracając do twojej twórczości, pierwsza, ukończona już powieść, opowiada o kazirodczej miłości. Skąd potrzeba poruszania tak kontrowersyjnych tematów?
…zastanawiałam się nad uchyleniem się od wyznania prawdziwej i żenującej przyczyny…
Otóż przeczytałam kiedyś powieść o kazirodztwie. Powieść była tragicznie zła, ale byłam w takim stanie emocjonalnym, że temat i głupota tego dzieła wstrząsnęły mnie bardzo mocno i postanowiłam napisać własną. Przemówiły do mnie nieskończone pokłady tzw. tró tego pomysłu.
Podzielisz się tytułem tego wstrząsającego dzieła?
No nie wiem, czy nie powinien zaginąć w pomroce dziejów, ale były to „Kwiaty na poddaszu”. (Przy czym pierwsza część w porównaniu z drugą – albo piątą, prequelem, przy którym w połowie mózg odmówił mi kontynuowania zapoznawania się z tą treścią – jest jeszcze stosunkowo mało głupia i patologiczna… stosunkowo).
Czuję, że muszę się tym podzielić, a więc opowiem o, eee, fabule tego ksiopka.
Generalnie przeczytać jedną książkę tej autorki to jak przeczytać wszystkie. Główna bohaterka jest zawsze zakochana w swoim bracie, biologicznym albo przybranym, a jej ojciec nie jest jej ojcem. Jej ojcem jest jej dziadek albo stryj żony kuzynki ciotki wuja. Ponadto hirołinę zawsze ktoś gwałci i ma ona zainteresowania artystyczne, więc daje się przelecieć jakiemuś tancerzowi/reżyserowi/łotewer i ma z nim dziecko, które później jej brat bez słowa wychowuje.
A odnosząc się bezpośrednio do „Kwiatów na poddaszu”, to główna bohaterka jest najbardziej znienawidzoną przeze mnie postacią w dziejach literatury. Rozegzaltowana egoistyczna idiotka, by nie użyć słów powszechnie uznawanych za wulgarne.
UWAGA, SPOILERY
W każdym razie chodzi w tym ksiopku o to, że zła matka zamknęła dzieci na poddaszu. Albowiem wyszła za swojego przyrodniego wuja, to znaczy przyrodniego brata ojca, przez co ten ojciec był wściekły. No więc nie powiedziała mu, że ma dzieci, a jak jej mąż umarł, to wróciła do ojca, zamknęła dzieci na poddaszu i truła je pączkami z arszenikiem. Dzieci siedziały na tym poddaszu cztery lata i po trzech pomyślały, że może by wyjść. Dwójka starszych, Chris i Cathy, zdążyła mieć w tym czasie seksy (a właściwie to gwałt). Oczywiście jest też postać psychicznej babci (właściwie jedyną postacią w tym dziele, która rokuje jakiekolwiek nadzieje na wyjście z totalnego popaprania, jest Chris) i dużo różnych innych wstrząsających rzeczy.
W każdym razie te dzieci w końcu uciekają i tu się zaczyna druga część. Trafiają do czterdziestoletniego lekarza, który opowiada Cathy, jak to zgwałcił żonę, ale w sumie to on jest pokrzywdzony, bo ona miała jakąś traumę i nie chciała z nim uprawiać seksu, nie? Później Cathy, która ma wtedy piętnaście lat i jest ponad dwa razy młodsza od doktorka, idzie z nim do łóżka. W ogóle Cathy sypia, z kim popadnie, zakochuje się w niej każdy niezależnie od wieku i stopnia pokrewieństwa. Później ma dziecko ze swoim ojczymem… no i tradycyjnie dzieje się mnóstwo widowiskowych rzeczy, w tym pożar domu, romanse, dzieci, bezpłodności, choroba psychiczna matki (znaczy chyba… jeszcze większa), w które nie chcę się zagłębiać dla własnego zdrowia psychicznego.
Jakiś czas później coś bardzo złego mnie naszło i postanowiłam przeczytać prequel, o babce i dziadku Cathy i Chrisa. Jeśli sądziłam, że wcześniej mózg mi wypływał uszami, to się myliłam. Otóż w tej części się okazało, że ich ojciec, który był przyrodnim wujem matki, był tak naprawdę też jej przyrodnim bratem, ponieważ ich dziadek zgwałcił swoją macochę. A zgwałcił ją (i trzymał na poddaszu), ponieważ przypominała mu jego matkę. W tym momencie mój mózg odmówił dalszej współpracy i w połowie książki byłam zmuszona przerwać zapoznawanie się z tym fascynującym dziełem. Tak. Wspaniałe książki. *jestem pewna, że gdzieś tu miałam butelkę wybielacza…*
Co popycha cię do czytania tego typu tworów? O ile wiem, nie poprzestałaś na tej jednej książce i zapoznałaś się z resztą serii.
Nie wiem, co można by odpowiedzieć na takie pytanie… Masochizm? Lubię czasem zresetować sobie mózg, no i trzeba wiedzieć, co się krytykuje. W przypadku tych bardziej znanych dzieł to jeszcze chęć wiedzy, o czym wszyscy rozmawiają.
Jak pisałam wyżej, w całości przeczytałam pierwszą część, drugą po skosie, na trzecią i czwartą tylko rzuciłam okiem, żeby wyłowić ewentualne wstrząsające wydarzenia, piątą do połowy. Ale miałam jeszcze parę podejść do twórczości tej autorki (albo jej ghostwritera).
Jakie jeszcze lektury zaliczyłabyś do swoich guilty pleasure?
No, nie wiem, czy to powyższe można by nazwać pleasure, raczej nie. Lubiłam, kiedy naszedł mnie nagły zryw, czytać harlekiny z serii „Romans z szejkiem”, ale podczas przedostatniej sesji zimowej pochłonęłam wszystkie, i jeszcze te o księciach, nad czym ubolewam. Ogólnie jestem fanką tanich motywów – choć zwykle tylko w specyficznych dziełach (chociaż harlekiny to są głównie obrzydliwe, nie tanie, ze względu na niezmienny archetypiczny wizerunek buca-control freaka i bezwolnej idiotki). Kiedyś rechotałam serdecznie i zachwycałam się opisami… cóż, erotycznymi… w cyklu „Władcy Podziemi”, ale przy kolejnym czytaniu już mnie bardziej wkurzała potworna toksyczność przedstawionych tam związków.
Bardzo lubię „Sagę o Ludziach Lodu”, choć nie wiem, czy mogę to zaliczyć do guilty pleasure, bo absolutnie nie wstydzę się do tego przyznawać. No dobrze, do romansów o szejkach też nie miałam oporów, ale, jakby to… naprawdę nie uważam, że te książki – to znaczy SoLL, nie szejkowie – są złe. To po prostu urocze opeńka, które nie udają, że są ambitną literaturą. No dobrze, harlekiny też nie udają, ale harlekiny są toksyczne i wszystkie bite od jednej sztancy, w SoLL jest chociaż jakieś tło i coś się dzieje. Niestety jakieś dziesięć ostatnich tomów i kolejne sagi, zwłaszcza ta o Królestwie Światła, to już kompletny odjazd, nudy i/albo głupota, a w zakończeniu brakowało mi tylko kucyponków rzygających tęczą.
Wróćmy do twojej twórczości. Wiemy, że sprawdzanie realiów świata przedstawionego jest dla ciebie ważne, jak się za to zabierasz?
Huh… wrzucam w google słowa kluczowe? Nie jestem żadną specjalistką od epoki wiktoriańskiej, ale sądzę, że da się napisać powieść umiejscowioną w tamtych czasach – o ile to ludzie, nie tło, grają pierwsze skrzypce – na podstawie wiadomości ze szkoły, filmów, książek, otaczającej nas kultury, przyswojonej mimowolnie, i drobnego researchu. Tę pierwszą wiedzę mam, a poszukanie, jaka była moda w określonych latach, jak długo mógł jechać pociąg między punktem A i B czy jaki aktor mógł zagrać w sztuce w określonym czasie i miejscu nie jest szczególnie skomplikowane. Ponadto – lubię tamtą epokę, lubię poszerzać swoje horyzonty – i choć to już nie jest mi koniecznie niezbędne, chętnie czytam teksty z tego okresu czy opracowania na temat, w nadziei, że znajdę jakieś smaczki do wykorzystania, ale też dla przyjemności. A kiedy czegoś naprawdę nie wiem czy nie umiem znaleźć, po prostu z tego rezygnuję, to lepsze, niż palnąć bzdurę.
Co uważasz za najtrudniejszy element twórczej męki?
Hm, trudno wymienić mi coś wiodącego. Trudno jest mi pisać narracją personalną z perspektywy postaci, której „nie czuję” – aczkolwiek to właściwie tylko przypadek pierwszoplanowych, z innymi raczej nie mam takiego problemu, może dlatego, że są mi mniej bliskie. Oczywiście bardzo irytujący jest też brak weny i pomysłów na sensowne poprowadzenie/wątku i postaci… Cóż jeszcze... kiedy realia nie chcą się zgadzać z wizją twórczą – (nie)stety nie umiem sobie wyrobić podejścia, że w takim razie tym gorzej dla nich i muszę kombinować, jak to obejść. Ale jakiejś głównej irytacji chyba nie mam.
A, przypomniałam sobie! Powtórzenia. Nie znoszę wynajdywania coraz bardziej odrealnionych synonimów czy zmiany konstrukcji zdań, które są dobre w aktualnym brzmieniu, tylko po to, żeby obejść powtórzenia. I podmioty, też się wiążące z powtórzeniami, bo trzeba je wpychać, żeby nie było ewentualnej niejasności.
I wymyślanie tytułów. Jestem upośledzona w tym względzie i wymyślanie tytułu jest dla mnie drogą przez mękę.
Wspomniałaś o kłopotach z narracją. Jedno z twoich opowiadań wykorzystuje narrację pierwszo-, drugie trzecioosobową. Którą z nich uważasz za łatwiejszą?
Mnie lepiej się pisze przy wykorzystaniu trzecioosobowej. Wybór pierwszoosobowej do pierwszego dzieła był, cóż, przypadkiem (aż boleśnie zdawać sobie sprawę, jak przypadkowe było to opowiadanie) i konsekwencją inspiracji. Co nie znaczy, że tego specjalnie żałuję. Obie formy mają swoje wady i zalety. Dla mnie ważne jest poczucie więzi (nie tyle identyfikacji, bo wysoki stopień identyfikacji niekoniecznie jest dobry, raczej jakiegoś zrozumienia motywów i działań) z istotnymi bohaterami, a narracja pierwszoosobowa umożliwia to jak żadna inna. Jest najbardziej osobista, podoba mi się w niej to. Żałuję jednego, bo wiem, że znacznie lepiej mogłabym nakreślić jedną z najważniejszych postaci, która obecnie jest dość nijaka, gdybym posługiwała się narracją trzecioosobową (ale z innych postaci jestem generalnie zadowolona, więc to też w dużej mierze problem konstrukcji bohatera… no i bohaterki, przez której odbiór jest przefiltrowany), pokazać rozmaite odczucia i punkty widzenia, ale nie mogę powiedzieć, żeby mnie to nie rozwinęło w jakiś sposób. Później zaczęłam pisać narracją trzecioosobową… i w końcu – bo to moje pierwsze długie i poważniejsze (chociaż oczywiście zawsze, kiedy coś pisałam, wydawało mi się to poważne, im młodsza byłam, tym bardziej, więc może za parę lat zmienię zdanie) dzieła, z których mogę wyciągać wnioski – mogę powiedzieć, że mimo wszystko wolę się nią posługiwać. Daje możliwość przedstawiania najrozmaitszych punktów widzenia, o wiele zgrabniejszego przeskakiwania nieistotnych zdarzeń i niepotrzebnych dłużyzn niż pierwszoosobowa. A co do bliskości bohaterom… cóż, nie jest taka, jak w narracji pierwszoosobowej, ale wciąż może być duża. Moja narracja jest zawsze bardzo silnie spersonalizowana, wykorzystuje dużo mowy pozornie zależnej, bardzo rzadko pojawia się u mnie narrator w pełni obiektywny, bezstronnie rejestrujący wydarzenia.
Czy uważasz ocenialnie za przydatne dla początkujących autorów?
No… to zależy. Przede wszystkim od tego, jakie to ocenialnie. Zdarzają się, wiadomo, takie, które poprawiają z dobrego na złe i wypisują nieistotne farmazony, mogą tym zaszkodzić, jeśli ktoś jest bardzo początkujący i nie potrafi zweryfikować pewnych informacji i przekazów. Ale zakładam, że rozmawiamy o dobrych. Tak, czemu nie. Oczywiście trzeba umieć spojrzeć na to krytycznie, jak na wszystko, ale można dostać sporo pomocnych rad, a w ostateczności po prostu opinię potencjalnego czytelnika, która też jest przydatna.
Ja wielu zasad pisowni czy potencjalnych błędów do unikania w opowiadaniach nauczyłam się może niekoniecznie dzięki ocenialniom, ale Internetowi właśnie, a nie książkom czy studiom (choć imo czytanie jest niezbędne, żeby dobrze pisać).
Czy zastanawiasz się czasem nad pójściem o krok dalej i wysłaniem swoich prac do wydawnictwa?
Moje aktualne prace traktują o niekoniecznie sprzedających się rzeczach i nie sądzę, żeby było dobrym pomysłem nimi debiutować. Mam kilka niezbyt sprecyzowanych planów pisarskich na przyszłość i bardzo możliwe, że kiedyś spróbuję, jednak to stosunkowo odległa perspektywa. Nie mam parcia, żeby tylko ujrzeć swoje nazwisko w druku, bo gdyby tak było, już bym rozsyłała swoje prace, wiedząc, że jeśli zostaną odrzucone, zawsze zostaje mi self-pub. Gdybym jednak miała zamiar coś oddać czytelnikom, chciałabym, żeby po pierwsze było to możliwie maksymalnie dopracowane (a przede mną jeszcze dużo doświadczenia życiowego i pisarskiego), po drugie wiedzieć, że będzie mieć szanse na dotarcie do sporej grupy ludzi, a nie tylko się kurzyć na półkach.
Generalnie nie jestem przekonana, czy chciałabym debiutować na polskim rynku. Jest bardzo płytki i nieniosący szans na pójście dalej. Na anglojęzycznym jest może większa konkurencja, ale też większe możliwości przebicia się. Niemniej w takim przypadku trudności na starcie znacznie rosną.
Ale to trzeba traktować w kategoriach hobby, zajęcia dodatkowego. Trudno jest zostać pisarzem, a bardzo trudno jest zostać pisarzem dobrze sprzedającym się. Niewielki promil jest w stanie się z tego przyzwoicie utrzymać, nie chałturząc bezustannie masówki.
Wspomniałaś o wydawnictwach typu self-pub. Co o nich sądzisz?
Jakby to… Może tak: być może idea nie jest z gruntu zła. Natomiast w obecnych realiach praktyka wygląda wprost koszmarnie. Wydawnictwa selfpublishingowe w Polsce są nastawione głównie na zysk. Nie robią w ogóle reklamy, często książki można zamówić tylko przez internet. Wykonują bardzo wątpliwej jakości redakcję i korektę. Proponują krzywdzące dla autorów umowy, korzystając z faktu, że najwyraźniej dla niektórych ujrzenie swego nazwiska w druku warte jest wielu poświeceń. Niemal zupełnie nie przeprowadzają selekcji nadsyłanych dzieł. Często przez internet przetaczają się afery związane z takimi wydawnictwami, pewnie niejednemu obiło się to o uszy – te oficyny nie potrafią więc nawet zadbać o dobry pijar czy wykonywać pracę na tyle porządnie, żeby nie dochodziło do takich sytuacji.
Polecam ten tekst, można się dzięki niemu rozeznać, jak sytuacja takich firm i wannabe pisarzy wygląda.
Poza tym wielu osobom wydawnictwa self-pub nieprzyjemnie kojarzą się z dziełami, których nie chciano nigdzie indziej. Generalnie sytuacja na polskim rynku wydawniczym jest dość dramatyczna, ale uważam, że jeśli tekst jest wystarczająco dobry, w końcu znajdzie wydawcę na uczciwych warunkach – tyle że może to kosztować miesiące czy lata czekania, mnóstwo odmownych odpowiedzi, irytacji i łez, w przeciwieństwie do dość łatwego w porównaniu self-pubu. Ale pisanie to jest bardzo niewdzięczna praca i trzeba się tego spodziewać.
Czego szukasz w literaturze?
Tak najbardziej bezpośrednio to rozrywki. Poszerzenia horyzontów, życia innymi życiami, rozwinięcia wyobraźni i słownictwa… A jeśli zastanowić się, co powinna mieć powieść, żeby mi zapadła w serce… to bardzo trudne pytanie. Czytam właściwie wszystko, tylko paru gatunków serdecznie nie cierpię, i nie mam żadnych określonych kryteriów co do tego, co mi się spodoba. Gdybym musiała jednak wymienić to, co w pierwszej chwili przychodzi mi do głowy, to powieść powinna być wciągająca i powinna mnie poruszyć. Zaangażowanie emocjonalne to dla mnie najbardziej podstawowy warunek. Potem byłoby chyba piękno języka, jasność formułowania myśli (nie znoszę sztucznej głębi i mistycyzmu, tak dobrze się ostatnio sprzedających)… no, sporo by się znalazło, ale niekoniecznie już wiodących kwestii.
Ale przecież literatura to nie tylko powieści. Bardzo lubię też książki popularnonaukowe, uwielbiam Thorwalda czy Brysona – czyta się to jak dobrą powieść sensacyjną. Szalenie lubię dowiadywać się nowych, interesujących rzeczy na jakikolwiek temat i choćby dlatego bardzo cenię sobie dobrze napisane takowe publikacje. Jest dla mnie wtedy zupełnie nieistotne, czy autor zajmuje się medycyną, fizyką, geologią, czy historią zwykłych i niezwykłych ludzi – to wszystko jest ogromnie fascynujące. Mnie świat wydaje się tak niewiarygodnie ciekawy i cudowny, a jest tak mało czasu, żeby zapoznać się choćby z niewielką jego częścią – dlatego wdzięczna jestem autorom, którzy mi to umożliwiają.
A jakie są wobec tego twoje ulubione książki?
„Przeminęło z wiatrem”, „Wichrowe Wzgórza”, „Na wschód od Edenu”, „Nędznicy”. Ze współczesnej literatury szalenie lubię cykl o Niecnych Dżentelmenach Scotta Lyncha i „Opowieści sieroty” Catherynne M. Valente. Z polskiej Brzezińska, zwłaszcza „Wody głębokie jak niebo”, i Dehnel. I, ojej, prawie zapomniałam o Pratchecie.
A co myślisz o listach bestsellerów? Jesteś na bieżąco?
Od kiedy kupiłam sobie czytnik, w miarę je nadrobiłam (chociaż wciąż się dziwię, kiedy na listach bestsellerów odkrywam popularnych ponoć autorów, o których nigdy nie słyszałam). I za każdym razem stwierdzam, że bardzo ich nie rozumiem. Jestem w stanie zrozumieć jakieś kiepskie romanse paranormalne… nie podzielam, ale powiedzmy, że pojmuję mechanizm. Ale czemu triumfy święcą te a nie inne powieści kryminalne, awanturniczne, eee… mistyczne, kiedy w ich gatunkach jest od nich wiele lepszych – nie wiem. Większość pozycji ze szczytów list bestsellerów mnie bardzo rozczarowuje. Mogę tylko powtórzyć słowa Jo Nesbø: „To zagadnienie szczególnie intrygujące, czyli jak to się dzieje, że dana powieść staje się światowym bestsellerem. I tu możemy zakończyć te dywagacje, bo nikt tego nie wie. Największym marzeniem każdego pisarza i wydawcy jest zrozumienie, dlaczego coś nagle sprzedaje się w milionach egzemplarzy. Niestety, ta wiedza wciąż pozostaje nieuchwytna. Mechanizm sukcesu jest irracjonalny. Dlaczego nagle świat oszalał na punkcie Dana Browna? I niech mi pan nie mówi, że ludzie kochają teorie spiskowe, a Brown to wyczuł. Moglibyśmy wymienić co najmniej dziesięć powieści o spiskach i religii lepszych od ‹‹Kodu Leonarda da Vinci››, a to jednak nie one stały się bestsellerem, lecz powieść Browna. To samo tyczy się Larssona, Johna Grishama i innych. Po prostu raz na jakiś czas działa dziwny mechanizm, który sprawia, że dana powieść podbija cały świat”.
Wolisz książki papierowe czy ebooki?
Zacznijmy od tego, że długo broniłam się przed kupnem czytnika, bo uważałam, że meh, po co mi to, papierowe książki fajniejsze – ostatecznie zrobiłam to, bo przeraziłam się, że angielski mi umiera i stwierdziłam, że muszę czytać w tym języku, a papierowe książki w lengłydżu są trudno dostępne i/lub drogie. Cóż, kiedy już dokonałam zakupu, okazało się, że po angielsku nie czytam prawie wcale, za to w końcu nadrobiłam zaległości z wszystkich książek, które chciałam przeczytać, ale nie było ich w moich bibliotekach, miały długi okres oczekiwania, nie chciało mi się po nie daleko chodzić itede, itepe. Uznałam czytnik za naprawdę świetny i bardzo wygodny wynalazek – można zabrać ze sobą w podróż setki książek w leciutkim urządzeniu i nie będą się one niszczyć. Ale wciąż mam sentyment do papierowych książek i moje ulubione chciałabym mieć właśnie w takiej postaci – z ładną okładką, kartkami do przewracania, móc ich dotknąć, powąchać… Cóż, jestem trochę taką forsyte’owską posiadaczką. Żyjemy w czasach błyskawicznego rozwoju technologii i to jest absolutnie fantastyczne, ale wbrew niektórym prognozom, mam nadzieję, że ebooki nie wyprą papierowych książek, ale obie formy będą obok siebie współistnieć. Obie mają swoje zalety.
Czy czytasz inne blogowe opowiadania? Jeśli tak, które mogłabyś polecić i dlaczego?
Czytam bardzo niewiele, bo w blogosferze naprawdę dobrych, wśród tych tysięcy, jest jak na lekarstwo, a jeszcze mniej mnie interesujących. Dodatkowo ja naprawdę nie mam szczęścia do autorów piszących regularnie i konsekwentnie. Zrobiłam przegląd opowiadań, na które zaglądam, i cóż... Czwarte Insygnium i Opowiedz mi więcej As-t-modeusz mają zostać zamknięte, Origin of love i Zachód jest niebieski Caroliny zawieszone i mające wystartować od początku, Serce ognia Andzi zawieszone, na Bogini Aeis Royal Bee wpisy ostatnio raz na pół roku.
Czy odczuwasz jakiś niedosyt względem opowiadań występujących w blogosferze?
Biorąc pod uwagę, jak niewiele poleciłam na te wszystkie tysiące, to zdecydowanie. Przede wszystkim boli mnie brak różnorodności. Nie zrozum mnie źle – ja lubię tanie klisze, nie wymagam przełomowych rozwiązań – może być nieoryginalnie, byle było napisane ciekawie i przyzwoicie, teraz trudno znaleźć coś nieogranego. Zresztą oryginalność to jest stosunkowo nowy koncept, dopiero z epoki romantyzmu. Problem nawet nie tyle w ujęciu tematu, co w samych tematach. Jakieś 90% opek w blogosferze to fantasy albo fanfiki. Nie mam nic przeciw tym gatunkom, są w porządku, ale ileż można? Męczy mnie ta dominacja fantasy na rynku. Tak, fantasy jest ok, i rozumiem, że po prostu ludzie mają takie gusta, rozumiem też, że chcą dalej obcować ze swoimi ulubionymi postaciami, tyle że dla tego po prostu nie ma konkurencji i inne targety są ignorowane. No, jest jeszcze trochę obyczaju, zazwyczaj głównie romansowego, w blogosferze zwykle spod szyldu „spotkanie z ulubioną sławą”, czasem się trafi jakiś wannabe kryminał… ale ciężko wyłowić z tego coś dobrego. Bardzo chętnie poczytałabym jakieś dobre opowiadanie historyczne… czy choćby obyczajowe albo kryminalne, naprawdę lubię te gatunki, ale kiedy samych dobrych opowiadań jest jak na lekarstwo, jak znaleźć wśród nich jeszcze coś na tyle mało popularnego! Cóż, zapewne autorzy przyzwoitych tworów na te tematy wolą od razu uderzać do wydawnictw.
Serdecznie dziękuję za rozmowę!
niedziela, 12 kwietnia 2015
Wywiad z Kiciputkiem
Dziś gościmy w skromnych progach Kiciputka, kobietę o wielu talentach. Jest wyśmienitą graficzką i ilustratorką, autorką komiksów, feministką, działaczką socjalną. Niedługo w sklepach ukaże się jej pierwsza książka, „Maja z Księżyca”.
W notce wydawniczej czytamy, że książka opowiada o chorobie dziecka widzianej oczyma zdrowego rodzeństwa. Skąd pomysł na fabułę?
Wydaje mi się, że z moich wewnętrznych pokładów empatii. Wyobraźnia i empatia są dla mnie najważniejsze w przekładaniu trudnych tematów na wrażliwość dzieci. Czerpię też trochę ze swoich własnych doświadczeń.
Czy to znaczy, że sama dobrze pamiętasz czasy, kiedy byłaś dzieckiem? Wolałaś, kiedy dorośli traktowali cię jak równego sobie, czy też gdy dostosowywali opowieści o świecie do tego, co uważali za strawne dla ciebie?
Tak, mam bardzo dużo wyraźnych wspomnień z dzieciństwa. Pamiętam dosyć dokładnie, jak w tamtych czasach interpretowałam rzeczywistość. Wiele z moich wspomnień wiąże się z rozczarowaniem, jakie przynosiły odpowiedzi dorosłych na gnębiące mnie wtedy pytania.
Zbywali cię?
Nieświadomie. Myślę, że próbowali przełożyć skomplikowaną rzeczywistość na proste porównania, które ówczesnie wykraczały poza możliwości poznawcze małego dziecka. Do dziś pamiętam, jak oszukana czułam się wyjaśnieniami przedszkolanki, która próbowała odpowiedzieć na moje pytanie „dlaczego boli brzuszek?”. Opowiedziała mi wtedy historię, według której w każdym brzuszku znajdują się dwa kamienie, które ocierają się o siebie, miażdżąc jedzenie. I kiedy pomiędzy tymi kamieniami utknie na przykład skórka jabłka, wtedy brzuszek boli.
Rozczarowanie przyszło, gdy zorientowałaś się, że kłamie?
Tak, kiedy w domu moja mama wyjaśniła mi, że nie ma żadnych kamieni, tylko żołądek i proces trawienia. Nie wiedziałam wtedy, dlaczego pani z przedszkola wymyśliła taką fantazyjną historyjkę i dlaczego uznała, że bajka o kamieniach będzie dla dziecka łatwiejsza do zaakceptowania niż takie trudne słowa jak „trawienie”.
A jednak twoja książka też jest fantazyjnym przekładaniem rzeczywistości na „nasze”. Kierujesz ją do dzieci czy do dorosłych?
Wbrew pozorom, „Maja z Księżyca” nie buduje fałszywych złudzeń. Traktuje małego czytelnika uczciwie. Istota problemu polega na tym, że „Maja...” mierzy się z problemami, których nikt z nas nie potrafi jednoznacznie rozwiązać. Dlatego uznałam, że uczciwie będzie nie podsuwać żadnych łatwych odpowiedzi. Moja książka skupia się raczej na pytaniach niż wyjaśnieniach. Dlatego kieruję ją jednocześnie do dzieci i dorosłych. „Maja...” nie tyle porusza trudne tematy, co raczej porusza temat poruszania trudnych tematów.
Jak przygotowałaś się do poruszenia tak delikatnej kwestii jak choroba dziecka i jej wpływ na rodzinę? Czytałaś o osobach dotkniętych tym problemem?
Czytałam, słuchałam. W kręgach moich znajomych i rodziny pojawiają się czasem problemy związane z chorobą. Przede wszystkim starałam się obserwować reakcje i interpretacje dzieci w zetknięciu z taką sytuacją.
Co przyszło pierwsze, tekst czy ilustracje?
Najpierw był konspekt, później ilustracje, na samym końcu teksty, które dopracowywałam, konsultując na bieżąco z moim chłopakiem i rodziną.
Który element produkcji, od pomysłu do wydania, był dla ciebie najtrudniejszy?
„Maja z Księżyca” powstawała pierwotnie na potrzeby poznańskiego konkursu na najlepszy projekt książki dla dzieci. To bardzo prestiżowe wydarzenie i niestety nie udało mi się zakwalifikować do grona wyróżnionych prac. Porażka zawsze jest w jakiś sposób trudna. Ale ze swojego doświadczenia wiedziałam już, że moja nagroda to materiał, który powstał i jest gotowy do przedstawienia wydawcom. Tworzenie książki było przyjemnością. Rozmowy z wydawcami też – otrzymałam wiele bardzo pozytywnych recenzji. Najtrudniejszy był więc ten etap pomiędzy – etap mojej porażki, którą udało mi się przekuć we względny sukces.
Teraz, kiedy to doświadczenie jest już za tobą, czujesz inspirację do stworzenia kolejnych pozycji literackich, czy też doszłaś do wniosku, że taki rodzaj twórczości ci nie odpowiada?
Bardzo chciałabym dalej tworzyć książki dla dzieci.
Masz już pomysły na fabułę następnych?
Pomysły to akurat te zasoby, których zawsze mam w nadmiarze.
Szczęściara. Skąd w tobie potrzeba poruszania trudnych, społecznych tematów?
Mam bardzo dobre życie. Ale to nie znaczy, że nie dostrzegam wokół siebie ludzi, którzy nie mieli tyle szczęścia. Czuję, że nie zrobiłam nic, żeby zasłużyć na to, co mnie dobrego spotyka. Dlatego szukam różnych sposobów, żeby dawać coś od siebie. Żeby to, co robię, mogło przy okazji zmienić świat na trochę lepszy, choćby dla jednej albo kilku osób.
Twój blog dość często jest areną straszliwych flejmów. Celowo wywołujesz burze czy dzieje się to raczej przypadkiem?
To zależy, co się rozumie przez „wywoływanie”. Tak, poruszając pewne tematy, mam zwykle świadomość tego, jaką burzę wywołają. Między innymi dlatego decyduję się je poruszać. Są takie kwestie, które dla mnie, na intuicyjnym poziomie, wydają się tak proste i oczywiste, a jednak dla wielu ludzi są ciągle kontrowersją. Dlatego staram się je „wdrażać do mainstreamu”. Dopóki moje komiksy wywołują agresję – mam co robić.
Masz swoją teorię na temat tego, dlaczego ludzie reagują tak wielką agresją na symbole tak niewinne jak choćby tęcza lub wizualizacja mężczyzny w spódnicy?
Wydaje mi się, że ludzie opierający swoją tożsamość na tak chwiejnych konstruktach społecznych jak koncepcja męskości, honoru czy dumy narodowej po prostu muszą czuć się niepewnie w zetknięciu ze złożoną naturą rzeczywistości
Czy zdarzyło się kiedyś, by jakiś komentarz zmienił twój punkt widzenia na poruszaną na blogu kwestię?
Tyle ich poruszałam, że na pewno coś podobnego musiało się wydarzyć. Chociaż raczej nie było takiej sytuacji, w której musiałam wycofać się z czegoś, co napisałam, raczej nie zmieniałam nagle punktu widzenia o 180 stopni. Ale czasem ktoś podsunął mi inne źródło danych lub inny punkt widzenia, który pomagał mi inaczej spojrzeć na dany temat.
Po tych wszystkich kilometrowych dyskusjach masz jeszcze poczucie, że jesteś otwarta na dialog?
Tak, uwielbiam rozmawiać, dlatego właśnie założyłam bloga. Niestety ostatnio jest to trochę trudniejsze. Większa popularność wpłynęła na większy tłok na blogu, a tym samym – na poziom dyskusji.
Zdarzyło ci się kiedyś usłyszeć, że nie masz prawa poruszać danej kwestii, bo nie dotyczy ciebie osobiście?
Tak, to jeden z częstszych zarzutów, zaraz obok „dlaczego poruszasz kwestię x, zamiast zająć się poważniejszą kwestią y”, oba argumenty są równie bezsensowne.
Umiesz określić moment, w którym zaczęłaś przyciągać tak wielką uwagę? Co było twoim przełomowym dziełem?
Nie było chyba jednego przełomowego punktu. Mój pierwszy popularny komiks, który wywołał kontrowersje, był o tym, że od gotowania i zmywania mężczyznom nic nie maleje. Tak, wiem, dość skrajny pogląd. A tak poważnie, największym punktem zwrotnym było chyba zaczęcie współpracy nad wspólnym projektem z Kobietą-Ślimak, popularną w sieci autorką komiksów internetowych.
Ostatnio Emma Watson przyznała, że w mniej niż dwadzieścia cztery godziny po swym słynnym wystąpieniu dla Narodów Zjednoczonych zaczęła otrzymywać groźby. Jak to wygląda u ciebie, czy agresja, z jaką spotykasz się w sieci, przenika do twojego rzeczywistego życia?
W realnym życiu nie spotkałam się z żadnymi nieprzyjemnościami. Kiedyś jakiś chłopak rozpoznał mnie na konwencie i zagadał. Spytałam, czy chce podpis na komiksie, czy coś podobnego, a on odpowiedział „Nie, ja jestem twoim hejterem”. I poszedł sobie. To było zabawne i nawet sympatyczne. Ale w sieci zdarza mi się czytać najobrzydliwsze rzeczy na swój temat.
Jak sobie z tym radzisz?
Nie wiem, po prostu się nie przejmuję. Nie zmienia to w żaden sposób tego, jak widzę siebie, ani tego, kim jestem, więc nie ma się czym przejmować.
A jak radzisz sobie z krytyką swojej twórczości? Umiesz odsiać tę konstruktywną od zwykłego zrzędzenia?
Tak, myślę, że cztery lata studiów artystycznych i dwa lata kursów dały mi całkiem dobrą szkołę przyjmowania i filtrowania krytyki.
Prowadzisz równocześnie dwa komiksy internetowe – Barwy Biedy (pisane wraz ze Ślimakiem) i Shadowshifters – jak również swojego bloga, tumblr, wydajesz komiksy takie jak Rag&Bones, bierzesz udział w manifestacjach, a przy tym wszystkim jeszcze dzielnie zaliczasz semestr za semestrem. Znajdujesz czasem czas na sen?
Śpię bardzo dużo! Zwykle 9 godzin dziennie.
W takim razie jak znajdujesz czas na wszystkie swoje projekty?
Cała sztuka chyba polega na tym, że potrafię łączyć swoje inne zajęcia z rysowaniem. Mieszkam razem z moim chłopakiem, który też jest artystą i tworzy komiksy. Mamy więc w nawyku, że cały swój dzień organizujemy wokół pracy. Nauczyłam się też dzięki niemu (a nie było łatwo!) wewnetrznej dyscypliny i mobilizacji do dokańczania zaczętych projektów.
Czy oznacza to, że obca jest ci groza deadline’ów?
Wręcz przeciwnie! Ja znam ją tak dobrze, że dzięki niej jestem w stanie systematycznie pracować całymi dniami i zarywać noce.
Co najbardziej pociąga cię w tworzeniu komiksów? Dlaczego zdecydowałaś się akurat na taką formę ekspresji?
Połączenie narracji z obrazem wydaje mi się po prostu najlepszym nośnikiem treści. Lubię rysować i lubię tworzyć narracje. A przy okazji komiks jest doskonałym medium do rozprzestrzeniania treści w internecie.
Którzy autorzy są dla ciebie największą inspiracją?
Tu zawsze mogę wymieniać w nieskończoność. Frederik Peeters, Tony Sandoval, Alessandro Barbucci, Iwona Chmielewska, Grzegorz Rosiński, Barbara Canepa, Guarnido, Loisel, Banksy, Joanna Karpowicz… I na pewno jeszcze mnóstwo innych.
Jak rodzina podchodzi do twoich pasji? Wspierają cię, czy też raczej nie wykazują się zrozumieniem?
Wspierają mnie, są bardzo życzliwi, pomocni i dumni ze mnie. Nawet jeśli nie zawsze do końca rozumieją moje motywy.
Jakie będą twoje kolejne projekty?
Na razie kończę drugi zeszyt „Rag&Bones”. Zbieram też materiał (to znaczy: maluję obrazy) na swoją pierwszą całkowicie autorską wystawę. Co do następnych publikacji: mam wiele planów i wiele propozycji i dopiero życie pokaże, który pierwszy dopracuję i wezmę na warsztat.
Czas na pytania od czytelników; pytają o twój stary projekt, słowiańską wersję Królowej Śniegu. Został on zaniechany ze względu na premierę „Frozen” i do tej pory powstały tylko projekty postaci. Czy pomysł został całkowicie porzucony, zostanie przerobiony, czy czeka sobie spokojnie na lepsze czasy, w których autorka nie zostanie oskarżona o żerowanie na popularności Disneya?
Kilka wątków faktycznie muszę w tej historii przerobić, żeby uniknąć nachalnych skojarzeń z „Krainą lodu”, ale głównie ten projekt czeka, aż dojrzeję do niego graficznie. Ale bardzo się cieszę, że komuś zapadł w pamięć! To bardzo motywuje do pracy.
Sądzisz, że jeszcze wiele zostało ci do nauki w zakresie grafiki?
Jeszcze niecałe trzy semestry! A tak naprawdę, to przede wszystkim jestem bardzo z tyłu, jeśli chodzi o obsługę programów graficznych, szczególnie do obróbki video i animacji. Opanowanie tych tajemnych technik to moje główne zadanie na tym etapie.
Trzymam kciuki za naukę i serdecznie dziękuję za wywiad!
Przedmioty codziennego użytku z pracami Kiciputka można kupić na przykład TUTAJ.
W notce wydawniczej czytamy, że książka opowiada o chorobie dziecka widzianej oczyma zdrowego rodzeństwa. Skąd pomysł na fabułę?
Wydaje mi się, że z moich wewnętrznych pokładów empatii. Wyobraźnia i empatia są dla mnie najważniejsze w przekładaniu trudnych tematów na wrażliwość dzieci. Czerpię też trochę ze swoich własnych doświadczeń.
Czy to znaczy, że sama dobrze pamiętasz czasy, kiedy byłaś dzieckiem? Wolałaś, kiedy dorośli traktowali cię jak równego sobie, czy też gdy dostosowywali opowieści o świecie do tego, co uważali za strawne dla ciebie?
Tak, mam bardzo dużo wyraźnych wspomnień z dzieciństwa. Pamiętam dosyć dokładnie, jak w tamtych czasach interpretowałam rzeczywistość. Wiele z moich wspomnień wiąże się z rozczarowaniem, jakie przynosiły odpowiedzi dorosłych na gnębiące mnie wtedy pytania.
Zbywali cię?
Nieświadomie. Myślę, że próbowali przełożyć skomplikowaną rzeczywistość na proste porównania, które ówczesnie wykraczały poza możliwości poznawcze małego dziecka. Do dziś pamiętam, jak oszukana czułam się wyjaśnieniami przedszkolanki, która próbowała odpowiedzieć na moje pytanie „dlaczego boli brzuszek?”. Opowiedziała mi wtedy historię, według której w każdym brzuszku znajdują się dwa kamienie, które ocierają się o siebie, miażdżąc jedzenie. I kiedy pomiędzy tymi kamieniami utknie na przykład skórka jabłka, wtedy brzuszek boli.
Rozczarowanie przyszło, gdy zorientowałaś się, że kłamie?
Tak, kiedy w domu moja mama wyjaśniła mi, że nie ma żadnych kamieni, tylko żołądek i proces trawienia. Nie wiedziałam wtedy, dlaczego pani z przedszkola wymyśliła taką fantazyjną historyjkę i dlaczego uznała, że bajka o kamieniach będzie dla dziecka łatwiejsza do zaakceptowania niż takie trudne słowa jak „trawienie”.
A jednak twoja książka też jest fantazyjnym przekładaniem rzeczywistości na „nasze”. Kierujesz ją do dzieci czy do dorosłych?
Wbrew pozorom, „Maja z Księżyca” nie buduje fałszywych złudzeń. Traktuje małego czytelnika uczciwie. Istota problemu polega na tym, że „Maja...” mierzy się z problemami, których nikt z nas nie potrafi jednoznacznie rozwiązać. Dlatego uznałam, że uczciwie będzie nie podsuwać żadnych łatwych odpowiedzi. Moja książka skupia się raczej na pytaniach niż wyjaśnieniach. Dlatego kieruję ją jednocześnie do dzieci i dorosłych. „Maja...” nie tyle porusza trudne tematy, co raczej porusza temat poruszania trudnych tematów.
Jak przygotowałaś się do poruszenia tak delikatnej kwestii jak choroba dziecka i jej wpływ na rodzinę? Czytałaś o osobach dotkniętych tym problemem?
Czytałam, słuchałam. W kręgach moich znajomych i rodziny pojawiają się czasem problemy związane z chorobą. Przede wszystkim starałam się obserwować reakcje i interpretacje dzieci w zetknięciu z taką sytuacją.
Co przyszło pierwsze, tekst czy ilustracje?
Najpierw był konspekt, później ilustracje, na samym końcu teksty, które dopracowywałam, konsultując na bieżąco z moim chłopakiem i rodziną.
Który element produkcji, od pomysłu do wydania, był dla ciebie najtrudniejszy?
„Maja z Księżyca” powstawała pierwotnie na potrzeby poznańskiego konkursu na najlepszy projekt książki dla dzieci. To bardzo prestiżowe wydarzenie i niestety nie udało mi się zakwalifikować do grona wyróżnionych prac. Porażka zawsze jest w jakiś sposób trudna. Ale ze swojego doświadczenia wiedziałam już, że moja nagroda to materiał, który powstał i jest gotowy do przedstawienia wydawcom. Tworzenie książki było przyjemnością. Rozmowy z wydawcami też – otrzymałam wiele bardzo pozytywnych recenzji. Najtrudniejszy był więc ten etap pomiędzy – etap mojej porażki, którą udało mi się przekuć we względny sukces.
Teraz, kiedy to doświadczenie jest już za tobą, czujesz inspirację do stworzenia kolejnych pozycji literackich, czy też doszłaś do wniosku, że taki rodzaj twórczości ci nie odpowiada?
Bardzo chciałabym dalej tworzyć książki dla dzieci.
Masz już pomysły na fabułę następnych?
Pomysły to akurat te zasoby, których zawsze mam w nadmiarze.
Szczęściara. Skąd w tobie potrzeba poruszania trudnych, społecznych tematów?
Mam bardzo dobre życie. Ale to nie znaczy, że nie dostrzegam wokół siebie ludzi, którzy nie mieli tyle szczęścia. Czuję, że nie zrobiłam nic, żeby zasłużyć na to, co mnie dobrego spotyka. Dlatego szukam różnych sposobów, żeby dawać coś od siebie. Żeby to, co robię, mogło przy okazji zmienić świat na trochę lepszy, choćby dla jednej albo kilku osób.
Twój blog dość często jest areną straszliwych flejmów. Celowo wywołujesz burze czy dzieje się to raczej przypadkiem?
To zależy, co się rozumie przez „wywoływanie”. Tak, poruszając pewne tematy, mam zwykle świadomość tego, jaką burzę wywołają. Między innymi dlatego decyduję się je poruszać. Są takie kwestie, które dla mnie, na intuicyjnym poziomie, wydają się tak proste i oczywiste, a jednak dla wielu ludzi są ciągle kontrowersją. Dlatego staram się je „wdrażać do mainstreamu”. Dopóki moje komiksy wywołują agresję – mam co robić.
Masz swoją teorię na temat tego, dlaczego ludzie reagują tak wielką agresją na symbole tak niewinne jak choćby tęcza lub wizualizacja mężczyzny w spódnicy?
Wydaje mi się, że ludzie opierający swoją tożsamość na tak chwiejnych konstruktach społecznych jak koncepcja męskości, honoru czy dumy narodowej po prostu muszą czuć się niepewnie w zetknięciu ze złożoną naturą rzeczywistości
Czy zdarzyło się kiedyś, by jakiś komentarz zmienił twój punkt widzenia na poruszaną na blogu kwestię?
Tyle ich poruszałam, że na pewno coś podobnego musiało się wydarzyć. Chociaż raczej nie było takiej sytuacji, w której musiałam wycofać się z czegoś, co napisałam, raczej nie zmieniałam nagle punktu widzenia o 180 stopni. Ale czasem ktoś podsunął mi inne źródło danych lub inny punkt widzenia, który pomagał mi inaczej spojrzeć na dany temat.
Po tych wszystkich kilometrowych dyskusjach masz jeszcze poczucie, że jesteś otwarta na dialog?
Tak, uwielbiam rozmawiać, dlatego właśnie założyłam bloga. Niestety ostatnio jest to trochę trudniejsze. Większa popularność wpłynęła na większy tłok na blogu, a tym samym – na poziom dyskusji.
Zdarzyło ci się kiedyś usłyszeć, że nie masz prawa poruszać danej kwestii, bo nie dotyczy ciebie osobiście?
Tak, to jeden z częstszych zarzutów, zaraz obok „dlaczego poruszasz kwestię x, zamiast zająć się poważniejszą kwestią y”, oba argumenty są równie bezsensowne.
Umiesz określić moment, w którym zaczęłaś przyciągać tak wielką uwagę? Co było twoim przełomowym dziełem?
Nie było chyba jednego przełomowego punktu. Mój pierwszy popularny komiks, który wywołał kontrowersje, był o tym, że od gotowania i zmywania mężczyznom nic nie maleje. Tak, wiem, dość skrajny pogląd. A tak poważnie, największym punktem zwrotnym było chyba zaczęcie współpracy nad wspólnym projektem z Kobietą-Ślimak, popularną w sieci autorką komiksów internetowych.
Ostatnio Emma Watson przyznała, że w mniej niż dwadzieścia cztery godziny po swym słynnym wystąpieniu dla Narodów Zjednoczonych zaczęła otrzymywać groźby. Jak to wygląda u ciebie, czy agresja, z jaką spotykasz się w sieci, przenika do twojego rzeczywistego życia?
W realnym życiu nie spotkałam się z żadnymi nieprzyjemnościami. Kiedyś jakiś chłopak rozpoznał mnie na konwencie i zagadał. Spytałam, czy chce podpis na komiksie, czy coś podobnego, a on odpowiedział „Nie, ja jestem twoim hejterem”. I poszedł sobie. To było zabawne i nawet sympatyczne. Ale w sieci zdarza mi się czytać najobrzydliwsze rzeczy na swój temat.
Jak sobie z tym radzisz?
Nie wiem, po prostu się nie przejmuję. Nie zmienia to w żaden sposób tego, jak widzę siebie, ani tego, kim jestem, więc nie ma się czym przejmować.
A jak radzisz sobie z krytyką swojej twórczości? Umiesz odsiać tę konstruktywną od zwykłego zrzędzenia?
Tak, myślę, że cztery lata studiów artystycznych i dwa lata kursów dały mi całkiem dobrą szkołę przyjmowania i filtrowania krytyki.
Prowadzisz równocześnie dwa komiksy internetowe – Barwy Biedy (pisane wraz ze Ślimakiem) i Shadowshifters – jak również swojego bloga, tumblr, wydajesz komiksy takie jak Rag&Bones, bierzesz udział w manifestacjach, a przy tym wszystkim jeszcze dzielnie zaliczasz semestr za semestrem. Znajdujesz czasem czas na sen?
Śpię bardzo dużo! Zwykle 9 godzin dziennie.
W takim razie jak znajdujesz czas na wszystkie swoje projekty?
Cała sztuka chyba polega na tym, że potrafię łączyć swoje inne zajęcia z rysowaniem. Mieszkam razem z moim chłopakiem, który też jest artystą i tworzy komiksy. Mamy więc w nawyku, że cały swój dzień organizujemy wokół pracy. Nauczyłam się też dzięki niemu (a nie było łatwo!) wewnetrznej dyscypliny i mobilizacji do dokańczania zaczętych projektów.
Czy oznacza to, że obca jest ci groza deadline’ów?
Wręcz przeciwnie! Ja znam ją tak dobrze, że dzięki niej jestem w stanie systematycznie pracować całymi dniami i zarywać noce.
Co najbardziej pociąga cię w tworzeniu komiksów? Dlaczego zdecydowałaś się akurat na taką formę ekspresji?
Połączenie narracji z obrazem wydaje mi się po prostu najlepszym nośnikiem treści. Lubię rysować i lubię tworzyć narracje. A przy okazji komiks jest doskonałym medium do rozprzestrzeniania treści w internecie.
Którzy autorzy są dla ciebie największą inspiracją?
Tu zawsze mogę wymieniać w nieskończoność. Frederik Peeters, Tony Sandoval, Alessandro Barbucci, Iwona Chmielewska, Grzegorz Rosiński, Barbara Canepa, Guarnido, Loisel, Banksy, Joanna Karpowicz… I na pewno jeszcze mnóstwo innych.
Jak rodzina podchodzi do twoich pasji? Wspierają cię, czy też raczej nie wykazują się zrozumieniem?
Wspierają mnie, są bardzo życzliwi, pomocni i dumni ze mnie. Nawet jeśli nie zawsze do końca rozumieją moje motywy.
Jakie będą twoje kolejne projekty?
Na razie kończę drugi zeszyt „Rag&Bones”. Zbieram też materiał (to znaczy: maluję obrazy) na swoją pierwszą całkowicie autorską wystawę. Co do następnych publikacji: mam wiele planów i wiele propozycji i dopiero życie pokaże, który pierwszy dopracuję i wezmę na warsztat.
Czas na pytania od czytelników; pytają o twój stary projekt, słowiańską wersję Królowej Śniegu. Został on zaniechany ze względu na premierę „Frozen” i do tej pory powstały tylko projekty postaci. Czy pomysł został całkowicie porzucony, zostanie przerobiony, czy czeka sobie spokojnie na lepsze czasy, w których autorka nie zostanie oskarżona o żerowanie na popularności Disneya?
Kilka wątków faktycznie muszę w tej historii przerobić, żeby uniknąć nachalnych skojarzeń z „Krainą lodu”, ale głównie ten projekt czeka, aż dojrzeję do niego graficznie. Ale bardzo się cieszę, że komuś zapadł w pamięć! To bardzo motywuje do pracy.
Sądzisz, że jeszcze wiele zostało ci do nauki w zakresie grafiki?
Jeszcze niecałe trzy semestry! A tak naprawdę, to przede wszystkim jestem bardzo z tyłu, jeśli chodzi o obsługę programów graficznych, szczególnie do obróbki video i animacji. Opanowanie tych tajemnych technik to moje główne zadanie na tym etapie.
Trzymam kciuki za naukę i serdecznie dziękuję za wywiad!
Przedmioty codziennego użytku z pracami Kiciputka można kupić na przykład TUTAJ.
sobota, 4 kwietnia 2015
Ogłoszenie 4
Cześć i czołem graficy!
Uprzejmie informujemy, że na facebook.com powstała nowa grupa zrzeszająca grafików. Po szczegóły zapraszamy tutaj. Zachęcamy do dołączania do grupy osoby chcące poszerzyć swoją wiedzę z zakresu tworzenia grafiki oraz weteranów, którzy z chęcią pomogliby młodym próbującym swoich sił w tym ciekawym i przyszłościowym hobby :)
GRAFICY, ŁĄCZCIE SIĘ!
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Obsługiwane przez usługę Blogger.