poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Wywiad z Joanną Krystyną Radosz – tłumaczem

Zapraszam na wywiad z Joanną Krystyną Radosz, redaktorką i pracownicą biura tłumaczeń, posługującą się płynnie językiem angielskim, rosyjskim i kilkoma innymi.

Jak można zostać tłumaczem?
Najprostsza droga to oczywiście studia filologiczne, a potem najlepiej podyplomówka z tłumaczeń, podczas której można oswoić się ze specyfiką tłumaczenia ustnego za pomocą np. kabiny do tłumaczeń symultanicznych. Z doświadczeń kolegów po fachu wiem też, że tłumaczem specjalistycznym można zostać, kończąc studia w określonej dziedzinie (np. medycynie) i wspomagając to nauką specjalistycznego języka na poziomie certyfikatu. Jednakże tłumaczem nie zostaniesz, po prostu kończąc studia. Musisz cały czas się rozwijać, samodzielnie pracować nad językiem, zgłębiać różne dziedziny i zagadnienia.

Dlaczego zdecydowałaś się na taką a nie inną linię kariery?
Kariera to bardzo dużo powiedziane. Wciąż jestem na początku drogi. O karierze porozmawiamy za dziesięć-dwadzieścia lat, jak już przetłumaczę kilka(naście) książek i zostanę cenionym tłumaczem literatury. :)
Języki obce zawsze mnie pociągały. Wchodzą mi dość łatwo, a poza tym fascynuje mnie, jak różnią się konstrukcje i jak zaskakujące podobieństwa można znaleźć w zupełnie odległych językach. Wyobraź sobie, że w języku norweskim i bułgarskim występuje rodzajnik postpozycyjny (czyli „przyklejający się” na końcu rzeczownika), a także zaimek dzierżawczy stosowany po rzeczowniku, który określa? Te języki dzieli cała długość Europy!
Z takimi zainteresowaniami drogi są dwie: językoznawstwo albo tłumaczenia. Z językoznawstwem pożegnałam się na pierwszym roku filologii (jedyny przedmiot, z którego miałam tróję – i jestem z tej trói dumna), chyba wolę stosować wiedzę w praktyce. Poza tym mam doświadczenie jeszcze z czasów gimnazjalnych. Jako nastolatka tłumaczyłam żużlowe felietony brytyjskiego dziennikarza, Jeffa Scotta. Do dziś śnią mi się jego kwieciste zdania z masą „aczkolwieków” i „albowiemów”!

Co przyciągnęło cię do języka rosyjskiego, a co do angielskiego?
Z angielskim sprawa jest prosta – uczę się go „od zawsze”. Chociaż tak naprawdę wzięłam się za angielski w gimnazjum. Musiałam się przeprowadzić, zmieniłam szkołę, a w tej nowej poziom był o jakieś dwie klasy wyższy niż w starej. To, że nie rozumiałam, co do mnie mówi nauczycielka, bardzo wjechało mi na ambicję. Cóż było robić – zacisnęłam zęby i przeskoczyłam te dwa poziomy w jeden semestr. Szkoła była szalona, pod koniec gimnazjum przerabialiśmy poziom CAE (certyfikatu na poziomie C1, czyli zaawansowanym). Potem od angielskiego odeszłam, postawiłam na niemiecki… Ale język cały czas był w użyciu: korespondowałam z ludźmi z całego świata, czytałam w oryginale anglojęzyczną literaturę, dorabiałam tłumaczeniami, wreszcie zajęłam się dziennikarstwem i tak wypadło, że większość wywiadów przeprowadzałam po angielsku.
O tym, że mam jakiś tam poziom, przypomniałam sobie na studiach. Z lenistwa. Nie chciało mi się chodzić na lektorat, więc zrobiłam certyfikat. A teraz okazuje się, że dzięki niemu mogę funkcjonować na rynku jako tłumaczka nie tylko rosyjskiego, ale też właśnie angielskiego. Uznaj mnie za tłumaczkę z przypadku.
Z rosyjskim było prościej i krócej. Gdzieś w liceum zakochałam się w języku i kulturze. Potem z tej miłości poszłam na rusycystykę. Po drodze robiłam też filologię bałkańską (bułgarski z chorwackim), ale ta miłość nie przetrwała próby czasu. Rusycystyka została. Jak dla mnie to jest najpiękniejszy język świata...

Co najbardziej cię w nim pociąga, melodia, słownictwo, coś jeszcze?
Emocjonalność. Angielski jest dla mnie płaski, pozbawiony emocji. Czytam książkę po angielsku i w ogóle nie czuję nastroju. Słucham anglojęzycznej piosenki i czuję pustkę. Może dlatego, że angielski atakuje nas zewsząd.
Rosyjski jest zupełnie inny. Każde zdanie niesie w sobie cały pokład emocji. Zresztą, kiedy byłam na kursach w Moskwie, cały tydzień zajęć poświęcono intonacjom, których w rosyjskim jest kilkanaście. Melodia, akcent, bogactwo słów – to wszystko sprawia, że dwa lata zabrało mi zdystansowanie się na tyle, żeby nie ryczeć przy każdej piosence i nie śmiać się jak wariatka przy każdym tekście w filmie.

Szekspir by się obraził! Czy sądzisz, że warto jeszcze zajmować się językiem angielskim, gdy zdaje się nim władać coraz więcej osób z naszego kręgu kulturowego? Czy tłumacze są jeszcze potrzebni?
Wiesz, sądzę, że co innego znać język tak dla siebie, a co innego tłumaczyć z tego języka. Na pewno znasz angielski na całkiem niezłym poziomie. A wiesz, jak jest po angielsku „rzecznik praw pacjentów” albo „tempomat adaptacyjny”? A to nawet nie jest superspecjalistyczne słownictwo. Sama poznałam te terminy podczas ostatnich dwóch tygodni mojej pracy.
Krąży też dość mylne przekonanie, że jeżeli zna się jakiś język, to już można z tego języka tłumaczyć. Widziałam ostatnio efekt tego stereotypu: tłumaczenie na polski licencjatu pewnej Rosjanki, autorstwa Ukrainki, która w Polsce mieszka od kilku lat. Nie chciałabyś tego widzieć… A Ukrainkę miałam okazję słyszeć, mówi nawet bez akcentu.
Dochodzi jeszcze specyfika tłumaczenia ustnego, szczególnie symultanicznego. Jednocześnie słuchasz tekstu w języku A, konwertujesz go w myślach na język B, wypluwasz z siebie tłumaczenie i dalej słuchasz. Bez odpowiedniego przygotowania nie dasz rady. Zajęcia z symultanicznego wspominam jako coś wspaniałego, ale też wymagającego niesamowitego skupienia. Pod koniec po prostu wchodziłam do kabiny, zakładałam słuchawki i zapominałam o całym świecie. Nawiasem mówiąc, to świetny lek na wszystkie problemy. Kiedy tłumaczysz, nie masz czasu ani nawet możliwości o nich myśleć.

Touche! Fascynujący rosyjski, płaski angielski… jak na tym tle wypada nasz język ojczysty?
Polski jest śliczny! Tak jak na co dzień nie odczuwam szczególnie patriotyzmu, tak ile razy przypomnę sobie, że ta piękna mowa to mój język ojczysty, czuję dumę większą niż na dźwięk naszego hymnu. Mamy niesamowicie bogaty, plastyczny i elastyczny język, którym możemy wyrazić niemal wszystko. Powinniśmy być z niego dumni i pielęgnować jego niezwykłą urodę.

Zdarza ci się narzekać na ubożenie polskiego języka? Czy odnosisz czasem wrażenie, że staje się coraz bardziej wulgarny i prosty, żeby nie powiedzieć prostacki?
Myślę, że to problem większości języków świata. Ludziom zwyczajnie się nie chce poszerzać zasobu słownictwa. Denerwują mnie książki napisane banalnym językiem, w których powtarzają się wciąż te same konstrukcje. W tym miejscu stawiam sobie za wzór Borisa Akunina, który po napisaniu jedenastej powieści zrobił sobie przerwę, żeby, jak sam twierdzi, „poszerzyć glosariusz”.
Z drugiej strony wiele osób narzeka na coraz bardziej zadomowione w polskim zapożyczenia i wręcz zangielszczenie języka. A niektórzy autorzy udowadniają, że anglicyzmy też mogą wzbogacać. Chociażby Piotr Czerwiński w „Przebiegum życiae”, które jest napisane typowym ponglishem emigrantów z Wysp.

Banalny język, powtarzalne konstrukcje – można odnieść wrażenie, że na rynku jest coraz więcej kiepskich pozycji, ale czy z drugiej strony nie było tak zawsze? Czy nie jest tak, że do historii przechodzą te najmocniejsze dzieła, a gnioty zostają litościwie zapomniane?
Mam nadzieję. W przeciwnym wypadku boję się pomyśleć, co po nas zostanie za sto lat.

Jakiego rodzaju tłumaczenia najczęściej popełniasz?
Jak już wspominałam, wciąż jeszcze się uczę. Głównie tłumaczę publicystykę – przy czym tłumaczenie jest raczej narzędziem niż celem samym w sobie. Mam szczęście do prac, które wymagają tłumaczenia nie jako produktu finalnego, lecz jako metody. W zeszłym roku intensywnie pracowałam na portalu biathlon.pl i niemal codziennie tłumaczyłam po kilka tekstów sportowych z rosyjskich, angielskich, niemieckich czy norweskich stron. Teraz dłubię przy tłumaczeniach specjalistycznych, ale nie jako tłumacz, a jako weryfikator – sprawdzam pracę tłumacza, koryguję ją i oceniam, żeby dopieścić produkt dla klienta.
Najbardziej lubię pracę z tekstami literackimi i ocierającymi się o literaturę. Tłumaczę bardzo dużo literatury pięknej i reportaży – na razie dla znajomych, którzy „są niekompatybilni” z danymi językami. Na debiut jako tłumaczka całej książki wciąż czekam – ale bynajmniej nie z założonymi rękami. Mogę zdradzić, że pracuję nad czymś dużym i wkrótce powinnam być po słowie z jednym z wydawnictw.

Trzymam kciuki! Czy nie męczy cię zajmowanie się pracą również w ramach hobby? Nie masz potrzeby płodozmianu?
Jestem człowiekiem o wielu twarzach i wielu pasjach, a języki to tylko jedna z nich. Płodozmian uskuteczniam na co dzień, tłumaczenia przeplatam pisaniem (fikcji i publicystyki), pracą naukową i głupotami w rodzaju kolorowanek dla dorosłych czy szkolenia wokalu.

W takim razie powinnam raczej spytać, jak znajdujesz na to wszystko czas. Wspomniałaś już o bułgarskim, chorwackim, niemieckim, norweskim… ile właściwie znasz języków?
Nie wiem. Nie wiem, o których mogę powiedzieć, że je znam. Zaczynałam przygodę z wieloma. Angielski i rosyjski znam biegle, norweski i niemiecki dobrze, po duńsku i bułgarsku się dogadam. Zaczynałam też chorwacki (na studiach) i islandzki (do którego muszę wrócić, bo jest obłędny). Biernie znam francuski – uczyłam się go kilka lat, z przerwami, a efekt jest taki, że czytać mogę nawet teksty naukowe, ale żeby coś powiedzieć… To samo z włoskim – podłapałam go trochę od przyjaciółki ze szkolnej ławy, która ma bzika na punkcie Italii. Kiedyś znałam parę słów po katalońsku: umiałam powiedzieć robotnikom w Barcelonie, że idziemy na plażę i żeby nie wiercili nam w pokoju… Ale takie rzeczy nie zostają w głowie na długo.

Czy chciałabyś się nauczyć jeszcze jakiegoś języka?
Na razie chciałabym podszkolić się w tych, które już poznałam, szczególnie w skandynawskich. Poza tym marzy mi się walijski – jest taki inny od wszystkiego. O albańskim na razie nie myślę, chociaż kusi, kusi...

Czy poznanie jednego języka ułatwia pracę z następnym z tej samej grupy, czy też zaczynają się mieszać?
Jeżeli między nauką kolejnych języków z danej grupy są przerwy, to raczej się nie mieszają. Kiedy zaczynałam równolegle duński i norweski, ortografia była koszmarem. Te subtelne różnice… Potem wzięłam się na sposób: najpierw opanowałam podstawy duńskiego, a po roku norweskiego. Wtedy wystarczyło tylko pamiętać o newralgicznych punktach i „fałszywych przyjaciołach”.

Jakie aspekty swojej pracy lubisz najbardziej?
Najbardziej lubię to, że codziennie uczę się nowych rzeczy. Ostatnio pogłębiam wiedzę z zakresu motoryzacji, marketingu i medycyny. Chodzi nie tylko o słownictwo w obcym języku, ale też o merytoryczną zawartość tekstu. Uwielbiam tłumaczyć interesujące artykuły, które poszerzają zasób mojej ogólnej wiedzy.
Poza tym lubię ten moment, kiedy tłumaczenie zaczyna „płynąć”, kiedy udaje mi się oddać melodię jednego języka w innym.

Co tłumaczy ci się najtrudniej? Jakich zleceń najbardziej nie lubisz?
Nie znoszę medycyny. Zawsze się gubię w opisach chorób i objawów, szczególnie jeżeli jeden objaw ma nazwę specjalistyczną i potoczną, a ja nie wiem, której użyć na przykład w ulotce leku.

Jak sobie radzisz ze slangiem, z grami słownymi? Co, jeśli dane wyrażenie jeszcze nie istnieje w drugim języku, jak to często ma miejsce w przypadku nowych technologii?
Nowe wyrażenia najczęściej są zapisywane w oryginalnym brzmieniu, dopiero po jakimś czasie, w miarę modyfikacji języka przez samych użytkowników, przyjmuje się jakiś lokalny wariant.
Za to gry słowne… to coś dla mnie! Nawet kiedy po prostu czytam książkę w obcym języku, natychmiast zaczynam się zastanawiać, jak dana gra słowna brzmiałaby po polsku. Pamiętam jaką dumę odczułam, kiedy udało mi się wymyślić własny wariant sformułowania z „Anny Kareniny”: „żdal żyda i dożydałsja” (dosłownie: „czekał na Żyda i doczekiwał się” zamiast „dożdałsja” – „doczekał się”), gry słownej, którą tłumacz zepchnął do przypisu. Chociaż czasem przypis naprawdę jest nieunikniony – ale to wyjątkowe przypadki.

Nawet cockney nie stanowi dla ciebie wyzwania?
Tu byłabym ostrożna. W Wielkopolsce mieszkam od roku, a z gwarą poznańską nadal mam problem, więc co dopiero cockney. Na razie skupiam się na żargonach – ostatnio siedzę w środowisku rosyjskich kibiców żużla i zgłębiam ich język. Niby ten mój rosyjski, a jakiś taki obcy.

Jaki jest twój stosunek do spolszczania imion i nazw własnych? Czy obcojęzycznym tłumaczom zdarza się coś zangielszczyć albo zrusycyzować? Wolisz krasnoludy czy krzaty?
W pewnej książce, z której uczyłam się do egzaminu, zobaczyłam „Włodzimierza Putina” i zrobiło mi się słabo. Spolszczenia są dobre w książkach dla dzieci, a jak widzę Jerzego Waszyngtona, załącza mi się tryb mordercy. Za to podoba mi się obyczaj dostosowywania pisowni do lokalnej ortografii i fonetyki – dlatego też o wiele bardziej wolę Anastazję od Anastasiji i Dymitra od Dmitrija.
Rozczulają mnie rosyjscy tłumacze Joanny Chmielewskiej. Dla zachowania polskiego kolorytu nie przekładają nawet określenia „pani” w złożeniach takich jak „pani Krystyna” – transkrybują oryginalny wariant. Bardzo mi się podoba ta praktyka.

Z jakim najciekawszym/najdziwniejszym zagadnieniem zaznajomiłaś się przy okazji swej pracy?
Odkrywałam kulisy piłki nożnej w języku angielskim wraz z dziennikarzem Grahamem Hunterem. Okazało się, że połowy słownictwa nie znam nawet po polsku, a wydawało się to wszystko takie proste: piłka, bramka, spalony, karny…
W ogóle słownictwo sportowe to fascynujący temat. Na przykład w języku chorwackim istnieją równolegle po dwa określenia dla dyscyplin takich jak koszykówka czy piłka nożna – międzynarodowe i rdzennie chorwackie. Podobno ich użycie przez komentatorów zdradza opcję polityczną danego komentatora.

Jak to jest z utrzymywaniem się z pracy tłumacza?
To pytanie do kolegów po fachu. Ja na razie utrzymuję się raczej z pracy naukowej. Myślę, że tłumacz specjalistyczny z finansami nie ma problemu, gorzej z tłumaczami literatury. Tłumaczenia literackie są źle płatne i mają absurdalne terminy.

Co myślisz o rynku wydawniczym w Polsce? Czy traktuje swoich tłumaczy fair?
Mam na razie ograniczone doświadczenia własne, ale z tego, co opowiadają koledzy i koleżanki, wyłania się mrożący krew w żyłach obraz. Skandalicznie krótkie terminy, głodowe stawki… Nie wiem, na ile to prawda, a na ile demonizacja, ale coś musi być na rzeczy, skoro tak często za tłumaczenie literatury biorą się osoby przypadkowe. Przecież nie brakuje nam zdolnych tłumaczy. Jeżeli przekład z angielskiego czy rosyjskiego jest, delikatnie rzecz ujmując, nie najlepszy, to nie znaczy, że nie było nikogo lepszego, tylko że na przykład wydawnictwo postanowiło zaoszczędzić.

A jak wygląda sytuacja z tłumaczeniem linii dialogowych do filmów i seriali?
Oglądam niewiele, ale z tego, co zaobserwowałam, sytuacja tutaj jest podobna do sytuacji na rynku literackim. Rządzi przypadkowość. Ostatnio oglądaliśmy z narzeczonym jeden z nowych rosyjskich filmów – a że narzeczony rosyjskiego nie zna, oglądaliśmy z napisami. On co chwilę unosił brwi, ja najpierw pękałam ze śmiechu, a potem zamykałam oczy, żeby nie widzieć tego koszmaru.

Sama przeprowadzasz redakcje swoich tłumaczeń, czy masz od tego ludzi?
Ostatnio sama jestem człowiekiem od redakcji i weryfikacji tłumaczeń. Praca uczy mnie, że podobnie jak w przypadku powieści, tak i poważniejszych tłumaczeń lepiej dać tekst do sprawdzenia innej osobie. Często sami nie widzimy naszych błędów, nawet wyraźnych i absurdalnych.
Co innego tłumaczenia na szybko, chociażby wspominane wcześniej tłumaczenia informacji prasowych. Tutaj sama tłumaczę, sama redaguję, sama weryfikuję. Nie ma czasu na szukanie pomocy, liczy się szybkość podania informacji.

Czy zdarza ci się poprawiać drętwe teksty? Wolisz tłumaczenia piękne czy wierne?
Drętwe. Najeżone błędami. Niezrozumiałe. Różne rzeczy się w życiu trafiały. Nie wszystko można przetłumaczyć pięknie, a wierność to czasem przywara, a nie cnota. Zdecydowanie wolę tłumaczenia piękne, nawet jeżeli odbiegają od litery oryginału. Dlatego przy moim translatorskim projekcie zaczęłam od nawiązania kontaktu z autorem powieści, którą wzięłam na warsztat. Na szczęście autor żyje, ma się dobrze i jest chętny do współpracy i rozwiewania wątpliwości interpretacyjnych.

A w przypadku naprawdę lichych tekstów, które można posądzić o zaniżanie poziomu literatury – czy nie kusi się czasem, żeby obnażyć brak kunsztu autora?
Pewien tłumacz literatury twierdził, że rzeczy źle napisane należy przełożyć złym językiem. Ja uważam, że jeżeli można poprawić oryginał, to dlaczego nie? Czasem faktycznie kusi mnie, żeby stwierdzić: „umywam ręce, oryginał jest do niczego, to moje tłumaczenie też będzie”, ale zaciskam zęby i poprawiam. Moje tłumaczenie świadczy o mnie.

Czy zdarzyły ci się jakieś wpadki?
Tak. Ze wstydem wspominam, jak za czasów sportowych dopuściłam się przekłamania w tłumaczeniu – z laboratorium, w którym przechowywane są informacje o sprawności sportowców, zrobiłam laboratorium antydopingowe. Płonęłam ze wstydu przez miesiąc – okazało się, że fałszywą informację podchwycił większy portal. To był koszmar...

Błądzić jest rzeczą ludzką, jestem pewna, że nawet najwięksi i najbardziej doświadczeni tłumacze mają swoje za uszami. Skoro o tym mowa, czy masz jakiegoś guru, idola w świecie tłumaczy?
Uwielbiam Ewę Rojewską-Olejarczuk, tłumaczkę takich klasyków współczesnej literatury rosyjskiej jak Wiktor Pielewin czy Boris Akunin. Ta kobieta wprost frunie nad ich grami słownymi i pułapkami leksykalnymi. Podziwiam też każdego tłumacza, który podejmował się walki z twórczością Aleksandra Sołżenicyna. Sołżenicyn opracował swój własny słownik rzadko używanych rosyjskich słów i z lubością z niego korzystał.

Czym literatura rosyjska różni się od polskiej?
Trudno o tym opowiedzieć w kilku zdaniach. Przede wszystkim w Rosji wciąż pokutuje mit pisarza-proroka i przekonanie, że każdy utwór musi nieść za sobą przesłanie. Nawet twórcy literatury popularnej, tacy jak królowa kryminału Aleksandra Marinina, w pewnym momencie odbijają w stronę mniej lub bardziej subtelnego dydaktyzmu. Czegoś takiego w Polsce już nie ma. A czy to dobrze, czy źle – nie wiem. Po prostu jest inaczej.
Poza tym zastanawia mnie niemal całkowita nieobecność na rynku rosyjskim literatury młodzieżowej. Nie ma kogoś takiego jak rosyjska Musierowicz czy Siesicka. Szukałam ostatnio czegoś młodzieżowego w dużych rosyjskich księgarniach: dostawałam jedynie romanse paranormalne (głównie zagranicznych autorów) albo bardzo nieliczne opowieści o trudnym dzieciństwie.

Może to nisza, w którą mogłabyś się wstrzelić?
Problem z literaturą młodzieżową polega na tym, że ona ma swój lokalny koloryt. „Jeżycjada” po rosyjsku miałaby zupełnie inny smak i mogłaby być, obawiam się, nieczytelna dla rosyjskiego czytelnika. A gdybym miała napisać coś swojego… chyba za mało jak dotąd bywałam w Rosji, żeby móc stworzyć coś, co odpowiadałoby potrzebom rosyjskiej młodzieży.

Które pozycje rosyjskojęzyczne należą do twoich ulubionych?
Uwielbiam kryminały. Oprócz Aleksandry Marininej, Borisa Akunina i Wiktorii Płatowej z wypiekami na twarzy czytam kompletnie nieznanego w Polsce Lwa Górskiego. To utwory napisane z humorem, inteligentnie, pełne nawiązań do kultury i do rosyjskiej rzeczywistości. Z równą przyjemnością śledzę losy ich bohaterów, co wyszukuję kolejne aluzje.
Spoza półki kryminalnej chętnie wracam do sagi o Dziwnym Królestwie autorstwa Oksany Pankiejewej. W Polsce został wydany tylko pierwszy tom, który jest typową obyczajówką fantasy – szkoda. W dalszych częściach cyklu wątki obyczajowe ustępują miejsca politycznym, rozwija się świat, mnożą bohaterowie.
Jestem też fanką twórczości Siergieja Minajewa. To pisarz dla tych, którym podobało się „Generation ‘P’” Pielewina. Minajew pisze o poradzieckiej rzeczywistości, o rosyjskim kapitalizmie, o zachwycie konsumpcjonizmem i makiawelizmie elit nie tylko władzy, ale też opozycji. Bardzo trafna, ale i przerażająca w swych diagnozach literatura.
Oczywiście lubię też klasykę, szczególnie okres „Srebrnego Wieku” (początek XX w.), ale o tym napisano zbyt wiele, żebym czuła się kompetentna reklamować tych autorów.

Wspomniałaś, że przetłumaczyłaś własną powieść na język rosyjski, czy ten proces pozwolił ci spojrzeć na treść od innej strony, wyłapać niedociągnięcia?
Zdecydowanie tak. Przez tłumaczenie dość regularnie wprowadzałam poprawki w wersji oryginalnej, a w efekcie i tak powstały niemal dwa różne teksty. Pewnych rzeczy nie umiem wyrażać po polsku – chociażby cokolwiek platoniczna w wersji polskiej relacja między parą bohaterów w tłumaczeniu nagle zyskała erotyczne zabarwienie. Na pewno ten proces pozwolił mi spojrzeć na powieść z dystansu.

O czym jest ta opowieść, czy można ją gdzieś przeczytać?
Z tym wiąże się ciekawa historia. Zaczęłam tłumaczyć w przekonaniu, że polskiej wersji nikt nie zechce. Przetłumaczyłam połowę… i wtedy dostałam maila od wydawnictwa Genius Creations, które zapragnęło mnie wydać. Tak więc powieść z pogranicza political fiction, powieści psychologicznej i obyczajówki pod tytułem „Przedstawienie mojego życia” ukaże się po polsku jeszcze w tym roku. Być może już w najbliższych miesiącach.

Gratulacje! Mam nadzieję, że rozejdzie się jak świeże bułeczki!

Czas na pytania od czytelników: czy tłumacz w przypadku serii książek jest obligowany umową do przełożenia wszystkiego? Na ile decyzja o kontynuowaniu tłumaczenia jest dobrą wolą tłumacza, a na ile troszczy się o to wydawnictwo?
Nie czuję się niestety dość kompetentna w tym temacie. Spojrzenia „od środka” nie zaryzykuję, natomiast „z zewnątrz” widzę wyraźnie, że często w przypadku cyklu następuje zmiana tłumacza, co pociąga za sobą szereg konsekwencji: zmienia się styl, terminologia, w skrajnych przypadkach nawet określenia bohaterów. Z takim problemem borykają się na przykład polskie tłumaczenia cyklu Aleksandry Marininej o major Anastazji Kamieńskiej, chociaż ostatnie kilka części konsekwentnie tłumaczyła Aleksandra Stronka. Inna sprawa, że od dwóch lat nowych dzieł Marininej ze świecą szukać wśród zapowiedzi wydawnictwa W.A.B.

Co, jeżeli tłumacz znajdzie poważny błąd logiczny, który wymagałby znacznej ingerencji w istotniejszy wątek?
Jeżeli jest możliwość kontaktu z autorem, jest to wskazana i najbardziej logiczna opcja. A jeżeli autor nie żyje… cóż, zazwyczaj w takim wypadku można jedynie dodać przypis z wyjaśnieniem błędu autora, jak to czyni kilkukrotnie tłumacz najnowszego wydania „Wichrowych wzgórz”.

Serdecznie dziękuję za rozmowę!
Również dziękuję!

5 komentarzy:

  1. "Banalny język, powtarzalne konstrukcje – można odnieść wrażenie, że na rynku jest coraz więcej kiepskich pozycji, ale czy z drugiej strony nie było tak zawsze? Czy nie jest tak, że do historii przechodzą te najmocniejsze dzieła, a gnioty zostają litościwie zapomniane?
    Mam nadzieję. W przeciwnym wypadku boję się pomyśleć, co po nas zostanie za sto lat".

    Tu się nie zgodzę :) Właśnie bardzo często to, co przetrwało, to była literatura popularna. Kiedy Mickiewicz i Słowacki toczyli spór, to było rozgrzewające jak obecne freestyle'owe pojedynki raperów. "Lalka" czy "Zbrodnia i kara" były pisane dla kasy i publikowane odcinkami w gazetach, zbierało się to jak "Sagę rodu Lubiczów" 15 lat temu ;) To, co przetrwa, to po części popularność... a po części przypadek ;) Jestem prawie pewna, że z naszych czasów będzie wspominało się "50 twarzy Greya", ale czy Dukaja? Nie wiem.

    "Czy zdarza ci się poprawiać drętwe teksty? Wolisz tłumaczenia piękne czy wierne?
    Drętwe. Najeżone błędami. Niezrozumiałe. Różne rzeczy się w życiu trafiały. Nie wszystko można przetłumaczyć pięknie, a wierność to czasem przywara, a nie cnota. Zdecydowanie wolę tłumaczenia piękne, nawet jeżeli odbiegają od litery oryginału. Dlatego przy moim translatorskim projekcie zaczęłam od nawiązania kontaktu z autorem powieści, którą wzięłam na warsztat. Na szczęście autor żyje, ma się dobrze i jest chętny do współpracy i rozwiewania wątpliwości interpretacyjnych."

    Bodajże Barańczak powiedział, że w odróżnieniu od kobiet (skąd wzięło się to piękne i wierne), tłumaczenie może być wierne np. w 90% ;) I że wybieranie między jednym a drugim to pójście na łatwiznę i powinno się szukać opcji, w której będzie najwierniej i najpiękniej jak się da ;) (On zresztą nawet się upierał, że oryginał i wierność mu same prowadzą do piękna, ale to już drugorzędne, uważam, że był genialnym teoretykiem, ale już przykłady wybierał takie, żeby musiało wyjść na jego, a jego Szekspir przegrywa dla mnie ze Słomczyńskim o kilka długości.)

    PS. Pozdrawiam koleżankę slawistkę! :) Tu bohemistka, z podstawowymi czeskim, niemieckim i angielskim, biernym słowackim, z liźniętym rosyjskim, a jakimiś detalami z włoskiego, słoweńskiego, macedońskiego i arabskiego. Plus łacina, scs i bonusowo alfabet brajla ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, koleżanka poliglotka :)
      Co do wierności i piękna, Barańczak był też zwolennikiem wybierania takiej interpretacji, jaka się tłumaczowi podoba, z czym ja się kompletnie nie zgadzam, może stąd też mocniejszym był teoretykiem niż praktykiem ;) Wolę piękno niż wierność, ale to nie znaczy, że wierność nie jest ważna.

      Na szczęście te dzieła, które przetrwały próbę czasu, choć popularne, w większości nie są gniotami. Takiego na przykład Sienkiewicza będę bronić niczym Rejtan - jak na tamte czasy research miał fantastyczny, a fabularnie "Potop" czy "Quo vadis" są absolutnie wciągające i ponadczasowe.
      A Dostojewski nawet jak pisał dla kasy, to z ideą. Za to Puszkin i Lermontow pisali dla poklasku (rosyjscy filolodzy śmieją się, że gdyby żyli w dzisiejszych czasach, mieliby konta na wszystkich Facebookach, Twitterach, Instagramach i innych, i codziennie zasypywali gawiedź masą postów z głębokimi przemyśleniami). Ale ich teksty są dobre.

      Niech z naszych czasów przetrwa nawet Grochola (nie jest przecież zła) albo Miłoszewski. Albo Ćwiek. Ale nie Michalak czy Szyndler ;)

      ~ J.K.Radosz

      Usuń
    2. Tess, a co uwazano wtedy za literature wysokich lotow? Nawet jesli nie przetrwala do naszych czasow, musialy byc jakies wzmianki w listach czy w prasie?

      Usuń
    3. Żebyś mnie o to zapytała ze 4 lata temu... :D A tak pamięć ulotna ;) Choć, jeśli się nie mylę, dość powszechne było uważanie za wysokich lotów klasyki, czyli tego, co stare ;) A nowi to jacyś buntownicy co sobie a muzom...

      I ja nie mówię, że oni nie pisali dla idei (dla idei to nawet Szyndler pisze... :D), ale że to było coś mega popularnego. O, brakowało mi słowa - jak seriale! Nie dość poważne, by czapki z głów, ale za to tłumy kochały. Przykładowo mojego ukochanego Prusa krytycy opluwali jednym głosem: grafoman, czytadła, obrażająca poziom czytelnika pulpa dla mas... I co? Duch Prusa na nich gwiżdże :D (A Teś pisała z niego boską pracę roczną, która jej dała 4,5 albo i 5 na koniec przedmiotu.)

      Szyndler obstawiam, że nie przetrwa, bo to lokalna ciekawostka... Michalak praktycznie nie istnieje w krytyce literackiej i mediach. Grochola czy Ćwiek mają szansę :) (Swoją drogą, uwielbiam Judytę :D Fajne książki, nie zgadzam się, że cała literatura powinna być ciężka, trudna i do łamania sobie głowy.)

      Usuń
  2. Zawsze możecie sprzedać chleb

    OdpowiedzUsuń

Obsługiwane przez usługę Blogger.