wtorek, 12 maja 2015

Wywiad z Leleth

Zapraszam na wywiad z Leleth. Niektórzy z was znają ją jako specjalistkę od zawiłości języka polskiego, inni jako oceniającą z Pomackamy czy też nieustraszoną i aktywną komentatorkę. Dziś jednak rozmawiać będę z Leleth-autorką, która ma na swoim koncie dwa opowiadania (a właściwie powieści), w tym jedno ukończone, choć wciąż w trakcie publikacji.

Przybliż nam w kilku słowach, o czym traktują twoje opowiadania.
Są to opowiadania obyczajowe o epoce wiktoriańskiej. Zupełnie nie umiem wymyślać blurbów, więc chyba trudno mi będzie powiedzieć coś więcej… Bohaterkami są młode kobiety, a w jednym z nich istotnym wątkiem jest miłość kazirodcza. Jest trochę romansów, trochę humoru albo angstu, trochę o marzeniach i przeciwnościach… no, jak to obyczajowe opka.

Dlaczego skupiłaś się akurat na epoce wiktoriańskiej?
Przez przypadek. Myślałam początkowo o XX wieku, ale wymyślałam fabułę ze znajomą i zaproponowała jako najbardziej „tró” tło XIX wiek albo realia postapokaliptyczne. Postapo nie znoszę, więc padło na XIX wiek, który bardzo lubię (jako tło literackie, bo nie chciałabym żyć w tamtych czasach). Drugie opowiadanie było już świadomym wyborem. Czemu? Cóż, gdyby działo się to w dzisiejszych czasach, nie miałoby racji bytu. Sporo problemów moich bohaterek w ogóle nie byłoby problemami. Nie ma u nas (no, w większości) potępienia kobiet studiujących, wykluczenia ze społeczeństwa nieślubnych matek, powszechnie aranżowanych małżeństw… Oczywiście, mogłabym wymyślić wtedy inną fabułę, ale… po co miałabym się na to wysilać, kiedy tamte czasy są mi w pewien sposób bliskie, a odczucia moich bohaterek sądzę, że uniwersalne. Myślę, że paradoksalnie łatwiej oddać mi język tamtych czasów niż język współczesny (mimo że sama prywatnie piszę potwornym slangiem internetowym). Są one na tyle bliskie, że nie wymagają aż takiej ilości specjalistycznej wiedzy, jak te dawniejsze, i mentalność ludzi nie różniła się aż tak bardzo, ale na tyle dalekie, by być w pewien sposób egzotyczne.

Czy nie masz już czasem dość tego okresu, pisząc równocześnie dwa opowiadania osadzone w tej epoce?
Myślę, że chciałabym kiedyś od tego odpocząć, zająć się czymś innym, i planuję zresztą to zrobić po ukończeniu tych opowiadań – mam zamiar wziąć się za kryminał, a ściślej powieść detektywistyczną, taką w stylu Agathy Christie. Nie mam zresztą aktualnie kolejnych pomysłów na powieść wiktoriańską, a pisanie na siłę jest bezsensowne. Niemniej lubię tę epokę i jeśli mi jeszcze kiedyś przyjdzie do głowy coś do zrealizowania w tych realiach, to do tego wrócę. Czasem bywam zmęczona, ale to raczej ogólne zmęczenie materiału – ja wiem, że nigdy nie potrafiłabym napisać choćby kilkutomowej sagi, bo nawet najukochańsi bohaterowie zamęczyliby mnie po takim okresie przebywania z nimi. Ale to tło należy do tych, w których zdecydowanie pisałoby mi się najlepiej.

Co motywuje cię do pisania?
Przede wszystkim feedback czytelników. Jestem od niego niemal uzależniona i, jako że planuję napisać wzmiankowany kryminał, który musiałabym pewnie najpierw skończyć i dopracować w najdrobniejszych szczegółach, bo trudno mi tu iść na żywioł jak w przypadku powieści obyczajowej, to zupełnie nie umiem sobie wyobrazić, jak to zrobię bez komentarzy innych na bieżąco.
Poza tym po prostu lubię pisać i dzielić się swoim punktem widzenia.

Czego nauczyłaś się po pierwszym opowiadaniu, co implementujesz w drugim?
Nie wiem, czy mogę nazwać to świadomą nauką. Nie potrafię powiedzieć, że robię teraz konkretnie to i to, bo wcześniej tego nie robiłam/robiłam źle. Staram się pisać trochę więcej opisów, bo przy pierwszym opowiadaniu czytelnicy narzekali na to, że jest ich mało, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że odbiór rzeczywistości jest przefiltrowany przez bohaterkę, która ma zmysł artystyczny. Wciąż jednak mam z tym problem, nie lubię ich pisać, bo ja po prostu tak nie widzę świata, nie mam zupełnie wyobraźni przestrzennej, nawet swoich bohaterów nie widzę, wiem tylko, jaki zbiór konkretnych cech – niebieskie oczy, czarne oczy, szczupła sylwetka, nieregularne rysy twarzy itd., itp. – ich tworzy. W czytanych książkach przeskakiwałam opisy zupełnie automatycznie i dlatego zawsze dziwiło mnie, kiedy ludzie mówili, że „W pustyni i w puszczy” czy „Nad Niemnem” jest pod tym względem nudne. Nie sądzę więc, żebym kiedyś miała tworzyć opisy na miarę Homera, natomiast myślę, że mogę trochę, mimo mojej niechęci, nad tym popracować.
Ale, mimo tego braku, hm, świadomej nauki, myślę, że nabyłam przynajmniej trochę podświadomej. Wiem, że pierwsze opowiadanie było moim rozpisaniem pióra, było czymś, na co koncepcję miałam bardzo płynną, gdzie chciałam zmieścić jak najwięcej „tró” rzeczy, niekoniecznie z sensem – to znaczy, zawsze starałam się nie gwałcić logiki, ale niektóre motywy zdawały mi się dość opkowe, nawet jeśli uzasadnione. Widzę też, że zupełnie nie umiałam znaleźć dla niego sensownej objętości. Uparłam się napisać następną część, pokazać następne pokolenie i pakowałam do niej zapychacze, które miały jej nadać odpowiednią długość, bo gdybym pisała jedynie o rzeczach prawdziwie, moim zdaniem, istotnych, nie byłoby ani opowiadaniem (tak, mam świadomość, że są bardzo długie opowiadania, ale to nieporęczna forma, choćby z wydawaniem ich czy w zbiorach, czy osobno, bywa problem), ani powieścią. W końcu musiałam sobie uświadomić to, co wiedziałam już wcześniej – że to nie ma sensu. Posłałam dziesiątki stron, nad którymi spędziłam godziny, w eter (no dobrze, mam poprzednią wersję na dysku), westchnęłam ciężko i zaczęłam wszystko przerabiać, zmieniać kolejność wydarzeń, okoliczności, od pewnego momentu również w sporym stopniu fabułę. Zrezygnowałam z czegoś, co wcześniej chciałam napisać, zdając sobie sprawę, że po prostu nie mam na to materiału i kontynuowanie tego będzie może miłą ciekawostką, ale nie czymś, co powinno funkcjonować samodzielnie i zasłużyć na tysiące poświęconych bitów. Czułam się głupio wobec moich czytelników, którzy znali poprzednią wersję, którym musiałam powiedzieć „nie, nie dokończę tego w tej formie, przeczytajcie lepiej od początku to, co już w sporej części znacie”, którym pewnie ta poprzednia wersja miała rzutować na odbiór nowej. Sama niespecjalnie miałam ochotę to robić, to jednak było sporo pracy – i to spadającej na mnie w gorącym okresie na studiach – poza tym moi bohaterowie już mnie na tym etapie trochę nużyli i męczyli i miałam wrażenie, że jeśli jeszcze parę razy przeczytam to opowiadanie, to będę je znała na pamięć… ale chciałam coś porządnie zakończyć, chciałam oddać czytelnikom coś dopracowanego przynajmniej na tyle, na ile mnie w tej chwili było stać, chciałam, żeby coś, co piszę – nawet jeśli wiedziałam, że to tylko pierwszy przystanek w pisaniu, że jeszcze wiele się nauczę, dojrzeję, przybędzie mi lat i doświadczeń, że będę wtedy pewnie tworzyć znacznie lepiej (choć przecież gdybym nie pracowała nad poprawą, mogłabym się zatrzymać w miejscu i choćby z tego względu było warto), do czego się w jakimś stopniu przywiązałam – żeby było dobre. Spotkałam się z zarzutami, że traktowanie poważnie internetowych opek jest brakiem dystansu do swoich dzieł, ale myślę, że nie ma nic złego w traktowaniu każdej pasji, nawet niezobowiązującej, jednej z wielu rozrywek, z ambicją. Byle nie zacząć widzieć w sobie AutorKasi czy drugiego Joyce’a albo trzeciego Prousta.
Wracając do pytania – to nie znaczy, że drugie opowiadanie piszę z jakimś określonym starannie planem. Ale mam rozplanowane najważniejsze wydarzenia i przewiduję, że zajmą mi sensowną objętość. I chociaż wyobrażam sobie trochę rzeczy, które staną się po zakończeniu, to wiem, że nie warto dopisywać dziesiątek i setek stron tylko po to, żeby wspomnieć o tych paru zdarzeniach. Chociaż no, w przypadku pierwszego opka to było więcej niż parę.

Nawet jeśli uzbiera się ich wystarczająco dużo, by zapełnić drugi tom?
Wtedy – oczywiście. Ale obecnie nie przewiduję, żeby się uzbierało.

Wspomniałaś, że masz tylko mgliście opracowaną fabułę opowiadań. Czy to dobra taktyka? Jak wobec tego wygląda twój proces twórczy?
Wiem, jak się skończą moje opowiadania, i jakie będą w nich najważniejsze wydarzenia, to mi wystarcza. Nie umiem planować czegoś w najdrobniejszych szczegółach, nie bawi mnie to. Siadam do pisania, wiedząc mniej więcej, co powinnam teraz poruszyć, ale dopiero kiedy uderzam palcami w klawiaturę, na myśl przychodzą mi konkretne zdania, sceny, żarty, rozwój postaci (no oczywiście oprócz tego, co wymyślam przed snem, ale z reguły zapominam i nie zapisuję; tyle scen i dialogów, które mi się podobały, przez to przepadło...). Lubię tę nieprzewidywalność własnego mózgu, nie lubię odwzorowywania czegoś już wymyślonego. I dzięki temu mogę zwracać uwagę na oczekiwania innych, przejmować pomysły, które poddadzą mi lub wymyślę sama, na bieżąco korygować niedoskonałości, brać pod uwagę zdanie czytelników – moje opowiadania wyglądałyby zupełnie inaczej, gdybym nie czytała i nie zastanawiała się nad komentarzami. Dlatego też jestem naprawdę wdzięczna moim czytelnikom.
Nigdy nie piszę też zbytnio chronologicznie – biorę się za scenę, która akurat mi przyjdzie do głowy, na którą mam nastrój. Czasem jest z tego samego rozdziału, czasem z zupełnie innej części opowiadania (choć staram się nie wybiegać za daleko w przyszłość, bo nie wiem, czy coś, co w międzyczasie napiszę, nie zmieni mi koncepcji). Później sklejam je w całość. Mam dwa pliki, jeden jest roboczy, z takimi urywkami, i ma zwykle około kilkunastu stron, kiedy skończę pisać i sklejać cały rozdział, wycinam go i wklejam do drugiego pliku, z porządnie ułożoną całością.
Taktyka w moim przypadku się sprawdza, natomiast każdy ma metodę twórczą, która mu najbardziej odpowiada, byle efekt był dobry, sposób jest nieistotny.

Jak podchodzisz do krytyki? Czy spotkały cię przykre sytuacje?
Nie, nie przypominam sobie takich w związku z opowiadaniami. Generalnie dość rzadko moi czytelnicy wypowiadają się dłużej o wadach tekstu (czego trochę żałuję…). Jak podchodzę, jeśli już to się zdarza? Myślę, że neutralnie. Sporo tych wad widzę – zwłaszcza w pierwszym opowiadaniu, przy którym się „rozpisywałam”, myślę, że mogę je z perspektywy czasu nazwać moim pierwszym poważniejszym dziełem, i które miało na początku inne założenia; oczywiście poprawiałam je w miarę na bieżąco, ale bezustannie rozwijam warsztat i dziś bym uniknęła pewnych rzeczy, pisanie od początku to jednak co innego niż poprawki – więc trudno, żebym toczyła pianę o coś, z czym się zgadzam. A jeśli się nie zgadzam, to po prostu z tym dyskutuję – jeśli jest z czym, bo z czysto subiektywnymi odczuciami nie zawsze się da.
Tak więc raczej dostaję opinie niż stricte krytykę. I uwielbiam je – niektóre mnie bawią (w dobrym znaczeniu), niektóre bardzo się przydają. Bo siadam do pisania z bardzo mglistym zarysem fabuły i często komentarze czytelników wyznaczają mi kierunek, w którym idę.
Oczywiście zdarzają się też takie, po których nie wiem, czy się śmiać, czy płakać, czy pooglądać sobie śmieszne koty w internecie, ale to raczej rzadko.

Zdarza ci się mimo tego spojrzeć z góry na koleżanki po piórze, które wprost pytają czytelników o ich oczekiwania?
Hm… to zależy, o co pytasz. Jeśli ktoś robi ankietkę „co powinno być w następnym rozdziale” albo „z kim powinien być A”, „powiedzcie, co mam pisać, bo nie wiem”, to się trochę podśmiechuję. Jeśli ktoś bada target, bo chce napisać coś dobrze sprzedającego się, ale przy tym dobrego, to co w tym złego.

Czy studia pomogły ci w rozwijaniu pasji pisania?
Ojej, nie! Jeśli ktoś chce iść na studia polonistyczne, żeby rozwijać się pisarsko, to robi absolutną głupotę. To znaczy, ja polonistykę już skończyłam, obecnie studiuję informację naukową i bibliotekoznawstwo, które, choć powoli zdążyłam polubić, wciąż jeszcze czasami mnie nudzą (choć to pewnie przez wybór specjalizacji), ale tęsknię za polonistyką i zakładam, że rozmawiamy o niej. My nie uczymy się pisać na polonistyce. Czytamy tony lektur, i to rzadko nowych, raczej klasyki, za którą wielu nie przepada, uczymy się różnych dziwnych rzeczy, oczywiście też gramatyki, teorii literatury – i tak, to ostatnie zwłaszcza może pomóc w kształtowaniu własnego tekstu, ale nie wiem, czy rozwinąć pasję. Równie dobrze może ją zabić. To kwestia indywidualnych predyspozycji, tego, co się lubi, co chce się ze studiów wyciągnąć.
I ja nie studiowałam edytorstwa dlatego, że chciałam pisać. Pewnie, robiłam jakieś próby wcześniej, może gdzieś pamiętałam dziecięce marzenia o byciu sławną i bogatą pisarką, ale wróciłam do pisania – i zaczęłam robić to poważniej – na drugim roku studiów i właściwie przez przypadek. Ja po prostu zawsze kochałam język polski, od każdej strony, tak literackiej, jak językowej. Na wybór studiów zdecydowałam się o dziwo dopiero w drugiej klasie liceum, ale od dawna wiedziałam, że będzie to jakiś kierunek humanistyczny.

A co z betowaniem, redakcją, korektą?
Więcej nauczyłam się z Internetu niż ze studiów. Ale – nie pamiętam. Wiem, że o zapisie dialogów, o półpauzach, pauzach i dywizach, o przecinkach przy imiesłowach, o zapisie nazwisk przeczytałam w internecie, i że było to stosunkowo niedawno, ale nie mam pojęcia, gdzie i dlaczego. Studia dały mi mało, bo już to wszystko wiedziałam. Zresztą przyszłych polonistów bardzo mało się kształci pod kątem poprawnego pisania i po prostu mnie boli, kiedy widzę, jak piszą moi znajomi z roku. Przyszli nauczyciele, dziennikarze, redaktorzy – to oczywiście wersja bardzo optymistyczna, bo pewnie mało osób będzie pracować w zawodzie – robiący błędy ortograficzne na poziomie podstawówki. Jestem zdania, że egzaminem kwalifikującym na polonistykę powinno być porządne dyktando. (U nas było na zajęciach, na stylistyce bodajże. Za pierwszym razem zdała jedna osoba. Część poprawiała je na każdych zajęciach do końca semestru…).
Wracając do tematu – czy pomogło mi to rozwinąć pasję? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Uwielbiałam te studia, chociaż oczywiście zdarzało mi się na nie narzekać. Ja tę pasję miałam w sobie. Czy to one ją wydobyły, rozwinęły, czy zawsze była taka sama, czy pomógł mi w tym chociażby Internet – nie potrafię powiedzieć. Nie wiem. Na pewno pozwoliły mi się trochę dowiedzieć, może bardziej zanurzyć się w środowisko, ale to już inna sprawa.

Skoro nie rozwijanie pasji ani nie uzupełnianie informacji, co najbardziej podobało ci się na studiach?
Może tak: nie mogę powiedzieć, czy studia rozwinęły mi pasję, bo mogłam ją rozwinąć sama. Ale studia dały mi możliwość obcowania z nią. Samo to było świetne. No i oczywiście rozwinęłam swoją wiedzę (czego nie należy mylić z rozwijaniem pasji) – to nie tak, że niczego się na tych studiach nie dowiedziałam, chyba zostałam źle zrozumiana – absolutnie nie miałam intencji robić z siebie zblazowanego geniusza, bo po prostu w dziedzinie poprawności językowej były dla mnie nader mało rozwijające. Miałam też szczęście w przytłaczającej większości trafić na świetnych wykładowców.
A jeśli chodzi o studia rozumiane bardziej całościowo… Kraków. Kocham to miasto. To jest dla mnie paradoks – właśnie wtedy przechodziłam najgorszy okres w moim życiu, zdiagnozowano u mnie depresję, długo mi zajęło wyjście z niej, miałam sporo problemów osobistych i osobowościowych, nie zostawiłam tam nawet bliskich przyjaciół – a jednak wspominam te studia, czas spędzony w tym mieście, z ogromnym sentymentem i bardzo tęsknię.

Jak w porównaniu z Krakowem wypada Warszawa?
O nie, nie każ mi się narażać w tym odwiecznym sporze! Ja kocham Kraków. Do Warszawy byłam uprzedzona i dopiero uczę się ją lubić, co wychodzi mi mocno tak sobie – ale to nie tak, że nie doceniam. Ma piękne miejsca, ciekawych ludzi – po prostu Kraków to moje miasto. Nie lubię tych wiecznych wojen i sporów między różnymi miastami czy miastami i wsiami, dowartościowywania się, że przez przypadek urodziło się tu a nie gdzie indziej, są dogłębnie idiotyczne.

Nie odczuwasz więc też lokalnego patriotyzmu względem miejsca, w którym mieści się twój rodzinny dom?
Ja w ogóle nie jestem patriotką, choćby ze względu wspomnianego powyżej. Chociaż miewam przejawy lokalnej dumy. Ale to chyba płynie z potrzeby przynależności do czegoś, jakiejś grupy, z którą można się identyfikować, bo na poziomie racjonalnym do mnie to nie trafia. Jasne, że mam jakiś sentyment do miejsc mojego dzieciństwa, ale to nie jest równoznaczne z patriotyzmem.
No i irytuje mnie trochę traktowanie Bieszczad jako jakiegoś zupełnie dzikiego zakątka Polski, używanie tego w żartach. Poważnie, niedźwiedzie nie chodzą nam po ulicach, a internetu nie nosimy wiaderkami.

Wracając do twojej twórczości, pierwsza, ukończona już powieść, opowiada o kazirodczej miłości. Skąd potrzeba poruszania tak kontrowersyjnych tematów?
…zastanawiałam się nad uchyleniem się od wyznania prawdziwej i żenującej przyczyny…
Otóż przeczytałam kiedyś powieść o kazirodztwie. Powieść była tragicznie zła, ale byłam w takim stanie emocjonalnym, że temat i głupota tego dzieła wstrząsnęły mnie bardzo mocno i postanowiłam napisać własną. Przemówiły do mnie nieskończone pokłady tzw. tró tego pomysłu.

Podzielisz się tytułem tego wstrząsającego dzieła?
No nie wiem, czy nie powinien zaginąć w pomroce dziejów, ale były to „Kwiaty na poddaszu”. (Przy czym pierwsza część w porównaniu z drugą – albo piątą, prequelem, przy którym w połowie mózg odmówił mi kontynuowania zapoznawania się z tą treścią – jest jeszcze stosunkowo mało głupia i patologiczna… stosunkowo).
Czuję, że muszę się tym podzielić, a więc opowiem o, eee, fabule tego ksiopka.
Generalnie przeczytać jedną książkę tej autorki to jak przeczytać wszystkie. Główna bohaterka jest zawsze zakochana w swoim bracie, biologicznym albo przybranym, a jej ojciec nie jest jej ojcem. Jej ojcem jest jej dziadek albo stryj żony kuzynki ciotki wuja. Ponadto hirołinę zawsze ktoś gwałci i ma ona zainteresowania artystyczne, więc daje się przelecieć jakiemuś tancerzowi/reżyserowi/łotewer i ma z nim dziecko, które później jej brat bez słowa wychowuje.
A odnosząc się bezpośrednio do „Kwiatów na poddaszu”, to główna bohaterka jest najbardziej znienawidzoną przeze mnie postacią w dziejach literatury. Rozegzaltowana egoistyczna idiotka, by nie użyć słów powszechnie uznawanych za wulgarne.
UWAGA, SPOILERY
W każdym razie chodzi w tym ksiopku o to, że zła matka zamknęła dzieci na poddaszu. Albowiem wyszła za swojego przyrodniego wuja, to znaczy przyrodniego brata ojca, przez co ten ojciec był wściekły. No więc nie powiedziała mu, że ma dzieci, a jak jej mąż umarł, to wróciła do ojca, zamknęła dzieci na poddaszu i truła je pączkami z arszenikiem. Dzieci siedziały na tym poddaszu cztery lata i po trzech pomyślały, że może by wyjść. Dwójka starszych, Chris i Cathy, zdążyła mieć w tym czasie seksy (a właściwie to gwałt). Oczywiście jest też postać psychicznej babci (właściwie jedyną postacią w tym dziele, która rokuje jakiekolwiek nadzieje na wyjście z totalnego popaprania, jest Chris) i dużo różnych innych wstrząsających rzeczy.
W każdym razie te dzieci w końcu uciekają i tu się zaczyna druga część. Trafiają do czterdziestoletniego lekarza, który opowiada Cathy, jak to zgwałcił żonę, ale w sumie to on jest pokrzywdzony, bo ona miała jakąś traumę i nie chciała z nim uprawiać seksu, nie? Później Cathy, która ma wtedy piętnaście lat i jest ponad dwa razy młodsza od doktorka, idzie z nim do łóżka. W ogóle Cathy sypia, z kim popadnie, zakochuje się w niej każdy niezależnie od wieku i stopnia pokrewieństwa. Później ma dziecko ze swoim ojczymem… no i tradycyjnie dzieje się mnóstwo widowiskowych rzeczy, w tym pożar domu, romanse, dzieci, bezpłodności, choroba psychiczna matki (znaczy chyba… jeszcze większa), w które nie chcę się zagłębiać dla własnego zdrowia psychicznego.
Jakiś czas później coś bardzo złego mnie naszło i postanowiłam przeczytać prequel, o babce i dziadku Cathy i Chrisa. Jeśli sądziłam, że wcześniej mózg mi wypływał uszami, to się myliłam. Otóż w tej części się okazało, że ich ojciec, który był przyrodnim wujem matki, był tak naprawdę też jej przyrodnim bratem, ponieważ ich dziadek zgwałcił swoją macochę. A zgwałcił ją (i trzymał na poddaszu), ponieważ przypominała mu jego matkę. W tym momencie mój mózg odmówił dalszej współpracy i w połowie książki byłam zmuszona przerwać zapoznawanie się z tym fascynującym dziełem. Tak. Wspaniałe książki. *jestem pewna, że gdzieś tu miałam butelkę wybielacza…*

Co popycha cię do czytania tego typu tworów? O ile wiem, nie poprzestałaś na tej jednej książce i zapoznałaś się z resztą serii.
Nie wiem, co można by odpowiedzieć na takie pytanie… Masochizm? Lubię czasem zresetować sobie mózg, no i trzeba wiedzieć, co się krytykuje. W przypadku tych bardziej znanych dzieł to jeszcze chęć wiedzy, o czym wszyscy rozmawiają.
Jak pisałam wyżej, w całości przeczytałam pierwszą część, drugą po skosie, na trzecią i czwartą tylko rzuciłam okiem, żeby wyłowić ewentualne wstrząsające wydarzenia, piątą do połowy. Ale miałam jeszcze parę podejść do twórczości tej autorki (albo jej ghostwritera).

Jakie jeszcze lektury zaliczyłabyś do swoich guilty pleasure?
No, nie wiem, czy to powyższe można by nazwać pleasure, raczej nie. Lubiłam, kiedy naszedł mnie nagły zryw, czytać harlekiny z serii „Romans z szejkiem”, ale podczas przedostatniej sesji zimowej pochłonęłam wszystkie, i jeszcze te o księciach, nad czym ubolewam. Ogólnie jestem fanką tanich motywów – choć zwykle tylko w specyficznych dziełach (chociaż harlekiny to są głównie obrzydliwe, nie tanie, ze względu na niezmienny archetypiczny wizerunek buca-control freaka i bezwolnej idiotki). Kiedyś rechotałam serdecznie i zachwycałam się opisami… cóż, erotycznymi… w cyklu „Władcy Podziemi”, ale przy kolejnym czytaniu już mnie bardziej wkurzała potworna toksyczność przedstawionych tam związków.
Bardzo lubię „Sagę o Ludziach Lodu”, choć nie wiem, czy mogę to zaliczyć do guilty pleasure, bo absolutnie nie wstydzę się do tego przyznawać. No dobrze, do romansów o szejkach też nie miałam oporów, ale, jakby to… naprawdę nie uważam, że te książki – to znaczy SoLL, nie szejkowie – są złe. To po prostu urocze opeńka, które nie udają, że są ambitną literaturą. No dobrze, harlekiny też nie udają, ale harlekiny są toksyczne i wszystkie bite od jednej sztancy, w SoLL jest chociaż jakieś tło i coś się dzieje. Niestety jakieś dziesięć ostatnich tomów i kolejne sagi, zwłaszcza ta o Królestwie Światła, to już kompletny odjazd, nudy i/albo głupota, a w zakończeniu brakowało mi tylko kucyponków rzygających tęczą.

Wróćmy do twojej twórczości. Wiemy, że sprawdzanie realiów świata przedstawionego jest dla ciebie ważne, jak się za to zabierasz?
Huh… wrzucam w google słowa kluczowe? Nie jestem żadną specjalistką od epoki wiktoriańskiej, ale sądzę, że da się napisać powieść umiejscowioną w tamtych czasach – o ile to ludzie, nie tło, grają pierwsze skrzypce – na podstawie wiadomości ze szkoły, filmów, książek, otaczającej nas kultury, przyswojonej mimowolnie, i drobnego researchu. Tę pierwszą wiedzę mam, a poszukanie, jaka była moda w określonych latach, jak długo mógł jechać pociąg między punktem A i B czy jaki aktor mógł zagrać w sztuce w określonym czasie i miejscu nie jest szczególnie skomplikowane. Ponadto – lubię tamtą epokę, lubię poszerzać swoje horyzonty – i choć to już nie jest mi koniecznie niezbędne, chętnie czytam teksty z tego okresu czy opracowania na temat, w nadziei, że znajdę jakieś smaczki do wykorzystania, ale też dla przyjemności. A kiedy czegoś naprawdę nie wiem czy nie umiem znaleźć, po prostu z tego rezygnuję, to lepsze, niż palnąć bzdurę.

Co uważasz za najtrudniejszy element twórczej męki?
Hm, trudno wymienić mi coś wiodącego. Trudno jest mi pisać narracją personalną z perspektywy postaci, której „nie czuję” – aczkolwiek to właściwie tylko przypadek pierwszoplanowych, z innymi raczej nie mam takiego problemu, może dlatego, że są mi mniej bliskie. Oczywiście bardzo irytujący jest też brak weny i pomysłów na sensowne poprowadzenie/wątku i postaci… Cóż jeszcze... kiedy realia nie chcą się zgadzać z wizją twórczą – (nie)stety nie umiem sobie wyrobić podejścia, że w takim razie tym gorzej dla nich i muszę kombinować, jak to obejść. Ale jakiejś głównej irytacji chyba nie mam.
A, przypomniałam sobie! Powtórzenia. Nie znoszę wynajdywania coraz bardziej odrealnionych synonimów czy zmiany konstrukcji zdań, które są dobre w aktualnym brzmieniu, tylko po to, żeby obejść powtórzenia. I podmioty, też się wiążące z powtórzeniami, bo trzeba je wpychać, żeby nie było ewentualnej niejasności.
I wymyślanie tytułów. Jestem upośledzona w tym względzie i wymyślanie tytułu jest dla mnie drogą przez mękę.

Wspomniałaś o kłopotach z narracją. Jedno z twoich opowiadań wykorzystuje narrację pierwszo-, drugie trzecioosobową. Którą z nich uważasz za łatwiejszą?
Mnie lepiej się pisze przy wykorzystaniu trzecioosobowej. Wybór pierwszoosobowej do pierwszego dzieła był, cóż, przypadkiem (aż boleśnie zdawać sobie sprawę, jak przypadkowe było to opowiadanie) i konsekwencją inspiracji. Co nie znaczy, że tego specjalnie żałuję. Obie formy mają swoje wady i zalety. Dla mnie ważne jest poczucie więzi (nie tyle identyfikacji, bo wysoki stopień identyfikacji niekoniecznie jest dobry, raczej jakiegoś zrozumienia motywów i działań) z istotnymi bohaterami, a narracja pierwszoosobowa umożliwia to jak żadna inna. Jest najbardziej osobista, podoba mi się w niej to. Żałuję jednego, bo wiem, że znacznie lepiej mogłabym nakreślić jedną z najważniejszych postaci, która obecnie jest dość nijaka, gdybym posługiwała się narracją trzecioosobową (ale z innych postaci jestem generalnie zadowolona, więc to też w dużej mierze problem konstrukcji bohatera… no i bohaterki, przez której odbiór jest przefiltrowany), pokazać rozmaite odczucia i punkty widzenia, ale nie mogę powiedzieć, żeby mnie to nie rozwinęło w jakiś sposób. Później zaczęłam pisać narracją trzecioosobową… i w końcu – bo to moje pierwsze długie i poważniejsze (chociaż oczywiście zawsze, kiedy coś pisałam, wydawało mi się to poważne, im młodsza byłam, tym bardziej, więc może za parę lat zmienię zdanie) dzieła, z których mogę wyciągać wnioski – mogę powiedzieć, że mimo wszystko wolę się nią posługiwać. Daje możliwość przedstawiania najrozmaitszych punktów widzenia, o wiele zgrabniejszego przeskakiwania nieistotnych zdarzeń i niepotrzebnych dłużyzn niż pierwszoosobowa. A co do bliskości bohaterom… cóż, nie jest taka, jak w narracji pierwszoosobowej, ale wciąż może być duża. Moja narracja jest zawsze bardzo silnie spersonalizowana, wykorzystuje dużo mowy pozornie zależnej, bardzo rzadko pojawia się u mnie narrator w pełni obiektywny, bezstronnie rejestrujący wydarzenia.

Czy uważasz ocenialnie za przydatne dla początkujących autorów?
No… to zależy. Przede wszystkim od tego, jakie to ocenialnie. Zdarzają się, wiadomo, takie, które poprawiają z dobrego na złe i wypisują nieistotne farmazony, mogą tym zaszkodzić, jeśli ktoś jest bardzo początkujący i nie potrafi zweryfikować pewnych informacji i przekazów. Ale zakładam, że rozmawiamy o dobrych. Tak, czemu nie. Oczywiście trzeba umieć spojrzeć na to krytycznie, jak na wszystko, ale można dostać sporo pomocnych rad, a w ostateczności po prostu opinię potencjalnego czytelnika, która też jest przydatna.
Ja wielu zasad pisowni czy potencjalnych błędów do unikania w opowiadaniach nauczyłam się może niekoniecznie dzięki ocenialniom, ale Internetowi właśnie, a nie książkom czy studiom (choć imo czytanie jest niezbędne, żeby dobrze pisać).

Czy zastanawiasz się czasem nad pójściem o krok dalej i wysłaniem swoich prac do wydawnictwa?
Moje aktualne prace traktują o niekoniecznie sprzedających się rzeczach i nie sądzę, żeby było dobrym pomysłem nimi debiutować. Mam kilka niezbyt sprecyzowanych planów pisarskich na przyszłość i bardzo możliwe, że kiedyś spróbuję, jednak to stosunkowo odległa perspektywa. Nie mam parcia, żeby tylko ujrzeć swoje nazwisko w druku, bo gdyby tak było, już bym rozsyłała swoje prace, wiedząc, że jeśli zostaną odrzucone, zawsze zostaje mi self-pub. Gdybym jednak miała zamiar coś oddać czytelnikom, chciałabym, żeby po pierwsze było to możliwie maksymalnie dopracowane (a przede mną jeszcze dużo doświadczenia życiowego i pisarskiego), po drugie wiedzieć, że będzie mieć szanse na dotarcie do sporej grupy ludzi, a nie tylko się kurzyć na półkach.
Generalnie nie jestem przekonana, czy chciałabym debiutować na polskim rynku. Jest bardzo płytki i nieniosący szans na pójście dalej. Na anglojęzycznym jest może większa konkurencja, ale też większe możliwości przebicia się. Niemniej w takim przypadku trudności na starcie znacznie rosną.
Ale to trzeba traktować w kategoriach hobby, zajęcia dodatkowego. Trudno jest zostać pisarzem, a bardzo trudno jest zostać pisarzem dobrze sprzedającym się. Niewielki promil jest w stanie się z tego przyzwoicie utrzymać, nie chałturząc bezustannie masówki.

Wspomniałaś o wydawnictwach typu self-pub. Co o nich sądzisz?
Jakby to… Może tak: być może idea nie jest z gruntu zła. Natomiast w obecnych realiach praktyka wygląda wprost koszmarnie. Wydawnictwa selfpublishingowe w Polsce są nastawione głównie na zysk. Nie robią w ogóle reklamy, często książki można zamówić tylko przez internet. Wykonują bardzo wątpliwej jakości redakcję i korektę. Proponują krzywdzące dla autorów umowy, korzystając z faktu, że najwyraźniej dla niektórych ujrzenie swego nazwiska w druku warte jest wielu poświeceń. Niemal zupełnie nie przeprowadzają selekcji nadsyłanych dzieł. Często przez internet przetaczają się afery związane z takimi wydawnictwami, pewnie niejednemu obiło się to o uszy – te oficyny nie potrafią więc nawet zadbać o dobry pijar czy wykonywać pracę na tyle porządnie, żeby nie dochodziło do takich sytuacji.
Polecam ten tekst, można się dzięki niemu rozeznać, jak sytuacja takich firm i wannabe pisarzy wygląda.
Poza tym wielu osobom wydawnictwa self-pub nieprzyjemnie kojarzą się z dziełami, których nie chciano nigdzie indziej. Generalnie sytuacja na polskim rynku wydawniczym jest dość dramatyczna, ale uważam, że jeśli tekst jest wystarczająco dobry, w końcu znajdzie wydawcę na uczciwych warunkach – tyle że może to kosztować miesiące czy lata czekania, mnóstwo odmownych odpowiedzi, irytacji i łez, w przeciwieństwie do dość łatwego w porównaniu self-pubu. Ale pisanie to jest bardzo niewdzięczna praca i trzeba się tego spodziewać.

Czego szukasz w literaturze?
Tak najbardziej bezpośrednio to rozrywki. Poszerzenia horyzontów, życia innymi życiami, rozwinięcia wyobraźni i słownictwa… A jeśli zastanowić się, co powinna mieć powieść, żeby mi zapadła w serce… to bardzo trudne pytanie. Czytam właściwie wszystko, tylko paru gatunków serdecznie nie cierpię, i nie mam żadnych określonych kryteriów co do tego, co mi się spodoba. Gdybym musiała jednak wymienić to, co w pierwszej chwili przychodzi mi do głowy, to powieść powinna być wciągająca i powinna mnie poruszyć. Zaangażowanie emocjonalne to dla mnie najbardziej podstawowy warunek. Potem byłoby chyba piękno języka, jasność formułowania myśli (nie znoszę sztucznej głębi i mistycyzmu, tak dobrze się ostatnio sprzedających)… no, sporo by się znalazło, ale niekoniecznie już wiodących kwestii.
Ale przecież literatura to nie tylko powieści. Bardzo lubię też książki popularnonaukowe, uwielbiam Thorwalda czy Brysona – czyta się to jak dobrą powieść sensacyjną. Szalenie lubię dowiadywać się nowych, interesujących rzeczy na jakikolwiek temat i choćby dlatego bardzo cenię sobie dobrze napisane takowe publikacje. Jest dla mnie wtedy zupełnie nieistotne, czy autor zajmuje się medycyną, fizyką, geologią, czy historią zwykłych i niezwykłych ludzi – to wszystko jest ogromnie fascynujące. Mnie świat wydaje się tak niewiarygodnie ciekawy i cudowny, a jest tak mało czasu, żeby zapoznać się choćby z niewielką jego częścią – dlatego wdzięczna jestem autorom, którzy mi to umożliwiają.

A jakie są wobec tego twoje ulubione książki?
„Przeminęło z wiatrem”, „Wichrowe Wzgórza”, „Na wschód od Edenu”, „Nędznicy”. Ze współczesnej literatury szalenie lubię cykl o Niecnych Dżentelmenach Scotta Lyncha i „Opowieści sieroty” Catherynne M. Valente. Z polskiej Brzezińska, zwłaszcza „Wody głębokie jak niebo”, i Dehnel. I, ojej, prawie zapomniałam o Pratchecie.

A co myślisz o listach bestsellerów? Jesteś na bieżąco?
Od kiedy kupiłam sobie czytnik, w miarę je nadrobiłam (chociaż wciąż się dziwię, kiedy na listach bestsellerów odkrywam popularnych ponoć autorów, o których nigdy nie słyszałam). I za każdym razem stwierdzam, że bardzo ich nie rozumiem. Jestem w stanie zrozumieć jakieś kiepskie romanse paranormalne… nie podzielam, ale powiedzmy, że pojmuję mechanizm. Ale czemu triumfy święcą te a nie inne powieści kryminalne, awanturniczne, eee… mistyczne, kiedy w ich gatunkach jest od nich wiele lepszych – nie wiem. Większość pozycji ze szczytów list bestsellerów mnie bardzo rozczarowuje. Mogę tylko powtórzyć słowa Jo Nesbø: „To zagadnienie szczególnie intrygujące, czyli jak to się dzieje, że dana powieść staje się światowym bestsellerem. I tu możemy zakończyć te dywagacje, bo nikt tego nie wie. Największym marzeniem każdego pisarza i wydawcy jest zrozumienie, dlaczego coś nagle sprzedaje się w milionach egzemplarzy. Niestety, ta wiedza wciąż pozostaje nieuchwytna. Mechanizm sukcesu jest irracjonalny. Dlaczego nagle świat oszalał na punkcie Dana Browna? I niech mi pan nie mówi, że ludzie kochają teorie spiskowe, a Brown to wyczuł. Moglibyśmy wymienić co najmniej dziesięć powieści o spiskach i religii lepszych od ‹‹Kodu Leonarda da Vinci››, a to jednak nie one stały się bestsellerem, lecz powieść Browna. To samo tyczy się Larssona, Johna Grishama i innych. Po prostu raz na jakiś czas działa dziwny mechanizm, który sprawia, że dana powieść podbija cały świat”.

Wolisz książki papierowe czy ebooki?
Zacznijmy od tego, że długo broniłam się przed kupnem czytnika, bo uważałam, że meh, po co mi to, papierowe książki fajniejsze – ostatecznie zrobiłam to, bo przeraziłam się, że angielski mi umiera i stwierdziłam, że muszę czytać w tym języku, a papierowe książki w lengłydżu są trudno dostępne i/lub drogie. Cóż, kiedy już dokonałam zakupu, okazało się, że po angielsku nie czytam prawie wcale, za to w końcu nadrobiłam zaległości z wszystkich książek, które chciałam przeczytać, ale nie było ich w moich bibliotekach, miały długi okres oczekiwania, nie chciało mi się po nie daleko chodzić itede, itepe. Uznałam czytnik za naprawdę świetny i bardzo wygodny wynalazek – można zabrać ze sobą w podróż setki książek w leciutkim urządzeniu i nie będą się one niszczyć. Ale wciąż mam sentyment do papierowych książek i moje ulubione chciałabym mieć właśnie w takiej postaci – z ładną okładką, kartkami do przewracania, móc ich dotknąć, powąchać… Cóż, jestem trochę taką forsyte’owską posiadaczką. Żyjemy w czasach błyskawicznego rozwoju technologii i to jest absolutnie fantastyczne, ale wbrew niektórym prognozom, mam nadzieję, że ebooki nie wyprą papierowych książek, ale obie formy będą obok siebie współistnieć. Obie mają swoje zalety.

Czy czytasz inne blogowe opowiadania? Jeśli tak, które mogłabyś polecić i dlaczego?
Czytam bardzo niewiele, bo w blogosferze naprawdę dobrych, wśród tych tysięcy, jest jak na lekarstwo, a jeszcze mniej mnie interesujących. Dodatkowo ja naprawdę nie mam szczęścia do autorów piszących regularnie i konsekwentnie. Zrobiłam przegląd opowiadań, na które zaglądam, i cóż... Czwarte Insygnium i Opowiedz mi więcej As-t-modeusz mają zostać zamknięte, Origin of love i Zachód jest niebieski Caroliny zawieszone i mające wystartować od początku, Serce ognia Andzi zawieszone, na Bogini Aeis Royal Bee wpisy ostatnio raz na pół roku.

Czy odczuwasz jakiś niedosyt względem opowiadań występujących w blogosferze?
Biorąc pod uwagę, jak niewiele poleciłam na te wszystkie tysiące, to zdecydowanie. Przede wszystkim boli mnie brak różnorodności. Nie zrozum mnie źle – ja lubię tanie klisze, nie wymagam przełomowych rozwiązań – może być nieoryginalnie, byle było napisane ciekawie i przyzwoicie, teraz trudno znaleźć coś nieogranego. Zresztą oryginalność to jest stosunkowo nowy koncept, dopiero z epoki romantyzmu. Problem nawet nie tyle w ujęciu tematu, co w samych tematach. Jakieś 90% opek w blogosferze to fantasy albo fanfiki. Nie mam nic przeciw tym gatunkom, są w porządku, ale ileż można? Męczy mnie ta dominacja fantasy na rynku. Tak, fantasy jest ok, i rozumiem, że po prostu ludzie mają takie gusta, rozumiem też, że chcą dalej obcować ze swoimi ulubionymi postaciami, tyle że dla tego po prostu nie ma konkurencji i inne targety są ignorowane. No, jest jeszcze trochę obyczaju, zazwyczaj głównie romansowego, w blogosferze zwykle spod szyldu „spotkanie z ulubioną sławą”, czasem się trafi jakiś wannabe kryminał… ale ciężko wyłowić z tego coś dobrego. Bardzo chętnie poczytałabym jakieś dobre opowiadanie historyczne… czy choćby obyczajowe albo kryminalne, naprawdę lubię te gatunki, ale kiedy samych dobrych opowiadań jest jak na lekarstwo, jak znaleźć wśród nich jeszcze coś na tyle mało popularnego! Cóż, zapewne autorzy przyzwoitych tworów na te tematy wolą od razu uderzać do wydawnictw.

Serdecznie dziękuję za rozmowę!
Obsługiwane przez usługę Blogger.